środa, 29 października 2014

Sweet Nygus z Browaru Solipiwko

Sweet Nygus
Piwo w stylu Milk Stout, górnej fermentacji, pasteryzowane.
Producent: Browar Solipiwko (Browar Zarzecze)
Ekstrakt 14%, alk. 4,8% obj., IBU 24
Cena: 7,80 zł (Dan-Rad, Łódź)
Skład: woda, słody: pale ale, monachijski, karmelowy, czekoladowy, black, pszeniczny jasny; płatki jęczmienne, laktoza, chmiele: Marynka, Lubelski, drożdże Safbrew S-04.

Mamy  kolejnego kontraktowca na rynku, tym razem takiego, który piwko soli. A przynajmniej piwko solili przodkowie piwowara, skądś Wojciech Solipiwko swoje nazwisko mieć musi ;) Legenda opisana na etykiecie co prawda nie jest potwierdzona, ale kto by się tam czepiał szczegółów. Ważne, że piwko w nazwisku jest, a to na pewno +50 do umiejętności piwowarskich musi w statystykach dodawać.

W debiucie Wojtek pojechał niestandardowo, czyli coś innego niż chmielone po amerykańsku IPA/BIPA/APA, za co zdecydowanie szacun. Jako nałogowemu nygusowi nazwa Sweet Nygus przypadła mi od razu do gustu. Jak wiadomo, słodkie nieróbstwo smakuje najlepiej - miałem dzisiaj butelkować szkocką 80tkę, to się wziąłem za degustowanie Nygusa.

Browar z miejsca został oczywiście posądzony o rasizm, wszak Sweet Nygus piwem czarnym jak hebanowy przedstawiciel afroamerykańskiej populacji Ameryki jest. Podobno to niezamierzona zbieżność kolorów (i stereotypowego nastawienia do pracy). Taaaaa, jasne ;) Etykieta Nygusa, nawiązując jeszcze do niezamierzonych nawiązań, jest z kolei w kolorze tak mocno Milkowym, że oglądałem się tylko czy gdzieś mi zaraz nie wylezie krowa z reklamy i nie zacznie mnie uczyć delikatności (jakkolwiek dziwnie by to nie brzmiało). Świetne skojarzenie z mleczną czekoladą dla milk stoutu na dzień dobry. Chyba, że komuś fioletowy kolor kojarzy się wyłącznie z Błękitem Paryża (popularnie zwanym dyktą), współczuję zatem filtrowanej przez chlebek młodości.

































Opakowanie bardzo trafnie dobrane do zawartości, bo pierwsze co czuć w zapachu, to furę mlecznej czekolady. Nie inaczej również smakuje - Nygus jest mocno czekoladowy, lekki i nie tak słodki jak mogłaby sugerować nazwa. Jak dla mnie mógłby być trochę pełniejszy i jeszcze bardziej czekoladowy, ale jest to czternastka, więc nie ma się co spodziewać przesadnej gęstości. Minus natomiast za pianę, która opadła praktycznie do zera zanim zdążyłem złapać za aparat.

Ocena: 4,25/5

Bardzo udany debiut, Sweet Nygus to bardzo sesyjne i znakomicie wyważone piwo. Jak nie przepadam za Milk Stoutami, to wypiłem go z niekrytą satysfakcją. Widziałem wczoraj, że jest na pompie w Piwotece Narodowej, mam nadzieję, że uda mi się dotrzeć zanim się skończy.

I czekam z niecierpliwością na następne piwa od Solipiwka. Nie obraziłbym się, gdyby faktycznie posolił piwko, bo tego w Polsce jeszcze chyba nikt nie zrobił.

P.S. Ok, solił Artezan podobno swoje Gose, ale tak często docierają ich piwa poza Warszawę, że nawet nie odnotowałem ;)

czwartek, 23 października 2014

Molly IPA od Doctor Brew

Molly IPA
Piwo w stylu West Coast IPA, górnej fermentacji, niepasteryzowane.
Producent: Doctor Brew Sp. z o.o. (Browar Bartek)
Ekstrakt 16%, alk. 7,1% obj., IBU 95
Cena: 7,90 zł (Piwne Rozmaitości, Łódź)
Skład: woda, słód pilzneński, płatki ryżowe; chmiele: Chinook, Centennial, Mosaic, Ella, Topaz; drożdże US-05.

Na wstępie przyznam się bez bicia, gdy zobaczyłem nowe Molly IPA od Doctorów Brew na półce, od razu wziąłem trzy sztuki. Sami zresztą dali znać, że to ich najlepsze piwo. A jeszcze się na nich do tej pory ANI RAZU nie zawiodłem. Ok, były lepsze i gorsze warki (chociażby po świetnej pierwszej warce Cascade'a, druga nie urywała), ale nigdy nie naciąłem się na landrynkowe, utlenione, dmsowe czy jakkolwiek spieprzone piwo. Najwyraźniej aptekarska precyzja procentuje.

Molly IPA to jak na razie najmocniejsze piwo od Doctorów. Nazwa równie mocna co zawartość - molly to potocznie, w pięknym języku Shakespeara, nic innego jak MDMA, czy inaczej ecstasy. W przypadek nie wierzę, panowie Doctorzy w farmaceutykach na pewno są opykani. Kolor napisu na etykiecie też jakiś taki mocno "farmaceutyczny" (linków nie wklejam, ale wygooglajcie sobie). W składzie co prawda nic niestandardowego (poza płatkami ryżowymi) nie ma, ale kiedyś się chwalili, że mają unikalny sposób ekstrakcji substancji smakowo-zapachowych z chmielu. Także teorie spiskowe za 3... 2... 1... ;)



































Zamiast pale ale, w zasypie mamy najjaśniejszy możliwy słód bazowy, czyli pilzneński i płatki ryżowe, żeby go jeszcze dodatkowo rozjaśnić. Molly jest więc bardzo ładną, lekko opalizującą tlenioną blondyneczką. Fryzura z drobnych pęcherzyków trzyma się dobrze, nawet przy wysokiej zawartości alko.

A teraz wyobraźcie sobie wielki worek soczystych, dopiero co obranych grapefruitów, dorzucacie tam jeszcze odrobinę słodkich mango i ananasów. I dla lepszego efektu kilka gałązek sosny. A teraz ktoś bierze ten worek i wali Was nim prosto przez twarz! Czujecie ten zapach? Tak pachnie Molly IPA zaraz po przelaniu. Oblizuje się z ociekającego soku, ale nie ma tam już słodyczy z zapachu, jest przejmujący i wyraźna goryczka skórki grapefruitowej. Do tego jeszcze żywica z gałązek sosnowych. Ogólny cytrusowo-leśny odlot.

Ocena: 5/5

Doctorzy ponownie wychodzą z założenia, że gorzkie lekarstwo działa najlepiej. I z takimi efektami, nie sposób się z nimi nie zgodzić. Przy tym poziomie, narzekania, że to znowu amerykański chmiel, że nuda, są kompletnie nieuzasadnione. Jak na razie, w ogólnodostępnej polskiej dystrybucji, używają go zdecydowanie najlepiej. A mam wrażenie, że i dużą część zagranicy dostępnej u nas mocno koszą. Oby tak dalej panowie!

Notka od autora: Autor w czasie degustacji nie wspierał się żadnymi farmaceutykami przepisanymi przez Doctorów Brew. Spisane wrażenia stanowią subiektywne odczucia skrzywionego na punkcie goryczki hopheada.

wtorek, 14 października 2014

Piknik z Dzikiem z Browaru Gzub w gorczańskich okolicznościach przyrody

Piknik z Dzikiem
Piwo w stylu Saison, górnej fermentacji, niepasteryzowane, refermentowane.
Producent: Browar Gzub (Brasserie de Bastogne)
Ekstrakt 14,1%, alk. 6,1% obj., IBU 45
Cena: 8,90 zł (Dan-Rad, Łódź)
Skład: woda, słody: pilzneński, monachijski T.I, pszeniczny, Carablond, zakwaszający; chmiele: Warrior, Cascade, Amarillo; drożdże, skórka słodkiej pomarańczy.

Ostatnie podrygi polskiej złotej jesieni, wybraliśmy się więc niedawno poszlajać się po Gorcach. Takie niby to to nie góry, ale okazało się, że wcale nie było tak łatwo jak mogłoby się wydawać. 20-25 km dziennie przy różnicach od 400m do 1000-1300m n.p.m. robi jednak swoje.

Przygotowując się na wyjazd, zbierając sprzęt, oczywiście padło też na dobór jakiegoś sensownego piwa, które by można w górach spożyć. Przeglądałem, przeglądałem i trafiłem na jeszcze nieprzetestowaną butelkę Pikniku z Dzikiem z browaru Gzub. Jakkolwiek pikniku z dzikiem, czy właściwie czegokolwiek z dzikiem w górach mieć bym specjalnie nie chciał (może oprócz kwaśnicy), zaryzykowałem i zabrałem buteleczkę na wejście na Turbacz. Dodam, że nie byle jaką buteleczkę, bo jedną z 1969 z debiutanckiej warki specyfiku uwarzonego w belgijskim Brasserie de Bastogne.

Pogoda dopisywała, Turbacz zdobyty, kwaśnica w schronisku zaliczona, więc schodząc i mając jeszcze zapas czasu, postanowiliśmy zatrzymać się w urokliwym miejscu na Piknik z Dzikiem, licząc, że będzie to jedyny dzik na tym pikniku. Czy zawsze noszę szkło w góry? Tak. I niestety nie jest to jedyny zbędny balast, który tacham przeważnie w plecaku ;)



Na dzień dobry muszę pochwalić pianę - można ją praktycznie jeść łyżką. I to dosłownie - po wypiciu zostało w zasadzie tyle samo, ile było jej na początku. A nie spieszyliśmy się zbytnio, bo w perspektywie była reszta trasy.

Aromat saisona z amerykańskim chmielem zaskakująco dobrze komponuje się z zapachem lasu. Zwłaszcza, gdy masz już jakieś 15 kilosów w nogach :) Mocno owocowe, z dodatkiem cytrusów i świetnych przyprawowych fenoli. W smaku lekko już zdziczałe, pieprzne, ale zarazem niesamowicie rześkie, zbalansowane i pijalne.

Ocena: 5/5

Ambrozja i genialność w płynie. Jak mawia przysłowie - 0,33 na dwóch to mało (no, na trzech też nie za dużo). Czy ocena była zaburzona okolicznościami? Z pewnością. Ale nie jesteśmy sędziami, żeby siedzieć w dusznej sali, pogryzać macę i przepijać piwo wodą. W tych warunkach było to najgenialniejsze piwo jakie kiedykolwiek w plenerze wypiłem. Warto było tachać. Gratulujemy ekipie Gzuba (Grzyba?) debiutu, czekamy na więcej i częściej!

MFKiG 2014. Spóźniona relacja dla miłośników komitetów kolejkowych oraz fanów numerologii.

Jak co roku na początku października mój portfel próbuje przede mną schować kalendarz i ogólnie kasuje z mojego streamu FB wszelkie fanpage'e związane z komiksem. Ale pierwszy weekend października jest tak mocno wbity w moją pamięć i DNA, że nawet półprzytomny lub na autopilocie dotarłbym prawdopodobnie na ów roczną edycję Międzynarodowego Festiwal Komiksu i Gier (i co tam jeszcze do nazwy w przyszłych latach dołożą). W tym roku nie było inaczej. Po spacyfikowaniu swojego portfela i ominięciu wszystkich zasieków jakie zastawił na mnie przy okolicznych bankomatach, dotarłem o godzinie 12tej z minutami do łódzkiej Areny. Jak przystało na rasowego nygusa.

I tu pierwsze zaskoczenie, w stosunku do... właściwie do jakiejkolwiek edycji, jak sięgam pamięcią. Kolejka jak w PRLu po cokolwiek innego niż ocet. Poważnie, bywam na konwencie / festiwalu / whatever komiksu w Łodzi od chyba 90któregoś roku i nie pamiętam, żeby kolejka do kasy po wejściówki przekraczała maks 7-8 osób. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że będzie to dość popularny trend w tym roku (ale chociaż tutaj nie były niezbędne numerki). Na domiar złego, całą imprezę ochraniał cały jeden szturmowiec Jego Imperialnej Mości. Słownie jeden. Przy takiej frekwencji to jawny skandal.































Gdy już odstałem 15 minut w skandalicznej kolejce (Nikomu nieznani blogerzy stoją w kolejce? Kolejny skandal!) i dotarłem do kasy by zakupić bilet... musiałem iść do wejścia, ponieważ sprzedaż biletów przy wejściu jest najwidoczniej mało intuicyjnym wyborem przy organizacji takich eventów i kasa jest ustawiona w drzwiach obok, ale wejść tamtędy nie wejdziecie :)



Wiedząc, że jestem leniuchem i dotarłem już późno, a jeden z autorów, których autograf chciałem złapać już zaraz będzie podpisywał, zgodnie z regulaminem udałem się do punktu wydawania numerków... których już zasadniczo nie było (punktu wydawania numerków już też nie). Stanąłem więc grzecznie w potężnej kolejce do Andreasa... i tak spędziłem kolejne półtorej godziny. Dodam, że z uwagi na to, że był to rysownik i na jedną osobę zeszło mu potężnie dużo czasu (bo niektórym robił po dwa rysunki), nie doczekałem się. I oczywiście samego podpisu dostać nie można, bo autor leci na jakiś panel. No ale cóż, późno przyszedłem, zdarza się.



Półtorej godziny stałem o suchym pysku, postanowiłem poszukać czegoś do picia. Były napoje Coca Coli, woda albo stadionowe Tyskie 3,5%. Mało Tyskiego w Tyskim, więc się skusiłem (poza tym przebiegle zdobyłem kubek na lepsze piwo noszone w plecaku ;)). Obleciałem na szybko stoiska sklepów (strasznie bojaźliwi są sprzedawcy komiksów widząc człowieka z plastikowym kubkiem piwa), I myyyk do następnej kolejeczki na godzinkę.


Tym razem postałem do van Hamme'a, czyli współautora Thorgala i Szninkla. A że scenarzysta, szło Panu van Hamme'u zdecydowanie sprawniej. Także po prawie trzech godzinach w kolejkach udało mi się ogarnąć wreszcie czyjś podpis.



W przerwie pomiędzy jedną kolejką i drugą udało mi się ogarnąć trochę zakupów. Najwięcej kasy poszło oczywiście tradycyjnie na stoisku Multivesum, ale jeżeli chodzi o amerykańskie komiksidła to nie mają sobie w Polsce równych. Zwłaszcza, że mieli skandaliczne obniżki (przelicznik dolca na poziomie 2,5 zyla). Polskie wydania praktycznie już przestałem kupować kilka lat temu. Wyjątkiem są serię, które zacząłem kiedyś kupować po polsku i dokupuję po prostu nowe egzemplarze. Ewentualnie jeżeli jest to komiks fankofoński, muszę się posiłkować polskim tłumaczem - jakoś nigdy nie miałem zapędów do nauki żabojadzkiego.

Także obładowany reklamówami jak rasowy bazarowy babon, udałem się... do kolejnej kolejki. Tym razem do Alana Granta. Kogo jak kogo, ale twórcy Lobo nie przepuściłbym, żebym tam miał kogoś w kolejce znokautować nowo zakupionym Absolutem Sandmana. Stałem dość kulturalnie jako jeden z pierwszych, więc miałem półtoragodzinny pokaz znakomitej organizacji i sprawdzającego się regulaminu strefy autografowo-numerkowej. Muszę przyznać działy tam rzeczy spektakularne i epickie. Oprócz tego, że można poznać nowych ludzi, pośmiać się, powymieniać spostrzeżenia z imprezy... Można też stracić resztki wiary w ludzką przyzwoitość i jakiekolwiek zasady moralne.



Taka sytuacja: przychodzi koleś z numerkiem (wszystko w ramach regulaminu), zdejmuje plecak i wyjmuje z niego tak na oko z 3 kg komiksów! Jak pozbawionym jakiejkolwiek przyzwoitości wywłokiem trzeba być, żeby przyjść do autora i przynieść facetowi dwa pieprzone roczniki Batmana do podpisania. Dwa pełne roczniki, 24 (czytaj dwadzieścia cztery) cholerne sztuki komiksów! I rzucić to przed niego na zasadzie "Weź pan podpisuj, bo ludzie na Allegro już czekają na Pana autografy". Nie to żebym stracił wiarę w przyzwoitość ludzi w tym konkretnym momencie, ten statek odpłynął już dawno temu, ale takie obrazki powodują, że znakomicie się w tym przekonaniu utwierdzam. Acha, dodam, że za Tobą stoi 40-50 osób, które w większości przyniosły jeden, góra dwa komiksy (bo nie mogły się zdecydować czy wolą Lobo czy Batmana), chciałyby szejknąć henda scenarzysty i poprosić o podpis sztuk jeden (no góra dwa). Będąc, w świetle przepisów, za Władcą Makulatury, ludzie rzucają docinki w stylu "Stary, zapomniałeś jeszcze tego jednego numeru Lobo z 97ego", a ów jegomość, z miną niewzruszona niczym mury łódzkiej Areny, podaje kolejnego Batmana (nr. 8/92) autorowi do zaparafowania. Jeżeli tacy ludzie są w stanie ze sobą żyć patrząc codziennie w lustro, to mam nadzieję, że jest przygotowane specjalne miejsce w piekle właśnie dla nich. I really do.


Ja jako nygus i bumelant bez numerka, czekałem pokornie do samego końca kolejki i niejako przez zasiedzenie przy stoliku autografowym (tak z półtorej godziny zasiedzenia) miałem okazję złapać podpisy sztuk dwa i jeszcze pogadać chwilę z autorem. Swoją drogą szkoda, że nie dał się przekonać, żeby wziąć puszkę farby i pójść podpisać się na wielkim grafiti Lobo, które znajduje się z 5 min na piechotę od Areny. Bisley by to na bank zrobił :D

Jeszcze na szybkości załapałem się do Braci Minkiewiczów na szybki rysunek Glonorosta w Wilq. Wyjątkowo, bo pierwszy raz się pojawili na MFKiG ever.


Po tych epickich przygodach w epickich kolejkach oddaliłem się obładowany tobołami w stronę mojego legowiska wypełnionymi przez skarby zdobyte w poprzednich latach.

EPILOG:

Drugiego dnia też wpadłem. O 10:00. Numerków do Andreasa oczywiście już nie było. Odpuściłem sobie więc już celebrowanie kolejkarstwa. Posiedziałem na panelach, posłuchałem autorów, poszwendałem się trochę po stoiskach przekopując sterty starych komiksów, obfotografowałem trochę galerii poukrywanych po kątach Areny. I w sumie tak trzeba było zrobić od początku. A do Granta, drugiego dnia, prawie nie było nikogo...




















I na koniec, czymże byłby festiwale fantastyki bez solidnego cosplay'u. W tym roku w sumie widziałem jeden sensowny cosplay na całej imprezie ;) Tak wiem, trzeba było nie stać w kolejkach.


czwartek, 2 października 2014

Pan Tu Nie Stał czyli piwny kra(p)ft z Radomia

Pan Tu Nie Stał
Piwo w stylu najbardziej oldschoolowy lager kojarzące się z PRL, łuuhuu PRL!
Producent: Browar Czarny Kot lub Dionizos lub jak kto woli Ci Którzy Dali Światu Bernarda Miód Malina
Ekstrakt i alkohol: ciężko stwierdzić, gazetowa owijka mi się pomiętoliła
Cena: skandaliczna (i nie przyznam się gdzie mi to sprzedali)
Skład: woda, słód, zagęszczony duch PRLu w proszku, śladowa ilość chmielu i drożdże.

Moda na PRL hula w najlepsze. Duża część niedawnej gimbazy wspomina z rozrzewnieniem czasy, gdy jeszcze ich na świecie nie było. Nie pamiętając, że zamiast raz dziennie zmieniać sobie profilowe na kolejną słitfocię cykniętą w kiblu, kiedyś mogliby co najwyżej pooglądać sobie jeden z dwóch kanałów TV (i to też nie o każdej godzinie), albo pokręcić się z ziomkami w okolicy trzepaka.

A przeróżne Mety, Sety i Śledziki, otwarte do wczesnych godzin porannych, wykorzystując PRLowski alkosentyment, kuszą tanią wódą i piwem za czwóraka. Człowiek, który nieopatrznie nie był na tyle zaorany w piątek piąteczek piątunio (lub jak kto woli sobotunię rano) aby oddalić się wraz z pierwszymi promieniami słońca na zasłużony wypoczynek, przepuszcza nad ranem ostatnie drobne na kielona cytrynówki bądź korpolagera na dobicie, a później żałuje, że te drobne mu wtedy jeszcze zostały. Na tym ogólnym sentymentalno-PRLowsko-alkoholowym trendzie postanowił zarobić również mój ulubiony "browar regionalny" czyli Czarny Kot (znany niektórym z bardziej bosko-alkoholowej nazwy - DIONIZOS).

Na Czarne/Rude/Białe Koty z Dionizosa dałem się nabrać raz. Rudy był jeszcze wypijalny, ale pozostałe to totalny syf z gilem i kartonem. Na szczęście było to przeżycie tak traumatyczne, że wyparłem wszelkie wrażenia smakowe poza wiadomością, żeby więcej się do nich nie zbliżać. Swoją drogą łódzka hipsterbaza zapija się tym hipsterlagerem (i hipsterschwarzbierem) na potęgę - gdy zapytałem kiedyś właścicieli popularnego w Łodzi "Niebostanu", czemu skoro są tak offowi nie mają Pinty czy AleBrowaru (tak, kiedyś Pinta i AleBrowar były offowe ;)), usłyszałem, że to jakieś dziwne wynalazki są, nie będzie schodzić. A Perełka i Koty to jest dopiero browar. I nie miałem więcej argumentów...

Gdy zobaczyłem na półce wynalazek Czarnego Kota pod nazwą Pan Tu Nie Stał, ociekający PRLem, jadący na popularności ulokowanego w Łodzi  sklepu z ogólnoPRLowym koszulkoczapkostafem, już wiedziałem, że stali bywalcy najbardziej offowych knajp najbardziej offowego miasta w Polsce obsrają się z radości, gdy tylko będą mogli ten postPRLowy artefakt nabyć. I nie myliłem się, ledwo załapałem się na butelkę w sklepie osiedlowym, bo ekipa w kolejce przede mną nabyła od razu trzy.


Uzbrojony zatem w najbardziej offowe szkło w swojej kolekcji, przystąpiłem do wyczekiwanej, potencjalnie urywającej dupsko degustacji.

Nie no trzeba przyznać, piana chwilę wytrzymała. Mniej więcej tyle co komunistyczna gospodarka w starciu z wolnym rynkiem. Kolor przepięknie miodowy, niczym zebrany z pasieki przez rumianą wiejską dziewczynę z klasy robotniczej w piękny letni poranek (czy kiedy tam się zbiera miód z pasiek). Zmętnienia brak.

I to tyle pozytywów. Na początku było jeszcze w miarę neutralnie. Gdy było zimne było nawet bezsmakowe. Późniejsze picie to siermięga, metaliczność przypominająca w smaku koksownik ze stanu wojennego i karton bardziej intensywny niż z kartki, na której to "cudo" stało do zdjęcia.

A przepraszam, jeszcze z pozytywów: butelka po zdjęciu gazety (która służy za niezłą podkładkę pod całość) jest goła jak większość obywateli w PRLu - spokojnie można wylać zawartość, umyć butelkę i butelkować swoje własne domowe.

Ocena: 1/5

Ostrzegam, przestrzegam, za żadne skarby tego nie kupujcie. Jak chcecie powspominać PRL to wywalcie wszystko z kuchni, kupcie skrzynkę octu i ustawcie sobie na półkach - gwarantuję, że będziecie się lepiej bawić. Za takie piwa powinno się batożyć ludzi czytając im dzieła myślicieli komunizmu i każąc wąchać mokry karton żeby wiedzieli jak ma NIE pachnieć piwo. I jak by to ujął mój ulubiony growy blogger "Powinni zapier***ać na galerach" za dopuszczenie tego czegoś do obiegu sklepowego... a nie poczekajcie, ktoś tam u nich już na stronie na galerze zapier***a.

Ale co ja tam wiem. Kolejna warka Kotów/Panów Tu Nie Stojących/Czy Innych Bernardów rozejdzie się pewnie jak zwykle wspaniale, a hipsteriada będzie się zachwycać tym, jakie to wspaniałe offowe piwo z małego rzemieślniczego browaru ;)

 
Blog jest wyłącznie dla osób pełnoletnich. Czy masz skończone 18 lat?

TAK NIE
Oceń blog