wtorek, 14 października 2014

MFKiG 2014. Spóźniona relacja dla miłośników komitetów kolejkowych oraz fanów numerologii.

Jak co roku na początku października mój portfel próbuje przede mną schować kalendarz i ogólnie kasuje z mojego streamu FB wszelkie fanpage'e związane z komiksem. Ale pierwszy weekend października jest tak mocno wbity w moją pamięć i DNA, że nawet półprzytomny lub na autopilocie dotarłbym prawdopodobnie na ów roczną edycję Międzynarodowego Festiwal Komiksu i Gier (i co tam jeszcze do nazwy w przyszłych latach dołożą). W tym roku nie było inaczej. Po spacyfikowaniu swojego portfela i ominięciu wszystkich zasieków jakie zastawił na mnie przy okolicznych bankomatach, dotarłem o godzinie 12tej z minutami do łódzkiej Areny. Jak przystało na rasowego nygusa.

I tu pierwsze zaskoczenie, w stosunku do... właściwie do jakiejkolwiek edycji, jak sięgam pamięcią. Kolejka jak w PRLu po cokolwiek innego niż ocet. Poważnie, bywam na konwencie / festiwalu / whatever komiksu w Łodzi od chyba 90któregoś roku i nie pamiętam, żeby kolejka do kasy po wejściówki przekraczała maks 7-8 osób. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że będzie to dość popularny trend w tym roku (ale chociaż tutaj nie były niezbędne numerki). Na domiar złego, całą imprezę ochraniał cały jeden szturmowiec Jego Imperialnej Mości. Słownie jeden. Przy takiej frekwencji to jawny skandal.































Gdy już odstałem 15 minut w skandalicznej kolejce (Nikomu nieznani blogerzy stoją w kolejce? Kolejny skandal!) i dotarłem do kasy by zakupić bilet... musiałem iść do wejścia, ponieważ sprzedaż biletów przy wejściu jest najwidoczniej mało intuicyjnym wyborem przy organizacji takich eventów i kasa jest ustawiona w drzwiach obok, ale wejść tamtędy nie wejdziecie :)



Wiedząc, że jestem leniuchem i dotarłem już późno, a jeden z autorów, których autograf chciałem złapać już zaraz będzie podpisywał, zgodnie z regulaminem udałem się do punktu wydawania numerków... których już zasadniczo nie było (punktu wydawania numerków już też nie). Stanąłem więc grzecznie w potężnej kolejce do Andreasa... i tak spędziłem kolejne półtorej godziny. Dodam, że z uwagi na to, że był to rysownik i na jedną osobę zeszło mu potężnie dużo czasu (bo niektórym robił po dwa rysunki), nie doczekałem się. I oczywiście samego podpisu dostać nie można, bo autor leci na jakiś panel. No ale cóż, późno przyszedłem, zdarza się.



Półtorej godziny stałem o suchym pysku, postanowiłem poszukać czegoś do picia. Były napoje Coca Coli, woda albo stadionowe Tyskie 3,5%. Mało Tyskiego w Tyskim, więc się skusiłem (poza tym przebiegle zdobyłem kubek na lepsze piwo noszone w plecaku ;)). Obleciałem na szybko stoiska sklepów (strasznie bojaźliwi są sprzedawcy komiksów widząc człowieka z plastikowym kubkiem piwa), I myyyk do następnej kolejeczki na godzinkę.


Tym razem postałem do van Hamme'a, czyli współautora Thorgala i Szninkla. A że scenarzysta, szło Panu van Hamme'u zdecydowanie sprawniej. Także po prawie trzech godzinach w kolejkach udało mi się ogarnąć wreszcie czyjś podpis.



W przerwie pomiędzy jedną kolejką i drugą udało mi się ogarnąć trochę zakupów. Najwięcej kasy poszło oczywiście tradycyjnie na stoisku Multivesum, ale jeżeli chodzi o amerykańskie komiksidła to nie mają sobie w Polsce równych. Zwłaszcza, że mieli skandaliczne obniżki (przelicznik dolca na poziomie 2,5 zyla). Polskie wydania praktycznie już przestałem kupować kilka lat temu. Wyjątkiem są serię, które zacząłem kiedyś kupować po polsku i dokupuję po prostu nowe egzemplarze. Ewentualnie jeżeli jest to komiks fankofoński, muszę się posiłkować polskim tłumaczem - jakoś nigdy nie miałem zapędów do nauki żabojadzkiego.

Także obładowany reklamówami jak rasowy bazarowy babon, udałem się... do kolejnej kolejki. Tym razem do Alana Granta. Kogo jak kogo, ale twórcy Lobo nie przepuściłbym, żebym tam miał kogoś w kolejce znokautować nowo zakupionym Absolutem Sandmana. Stałem dość kulturalnie jako jeden z pierwszych, więc miałem półtoragodzinny pokaz znakomitej organizacji i sprawdzającego się regulaminu strefy autografowo-numerkowej. Muszę przyznać działy tam rzeczy spektakularne i epickie. Oprócz tego, że można poznać nowych ludzi, pośmiać się, powymieniać spostrzeżenia z imprezy... Można też stracić resztki wiary w ludzką przyzwoitość i jakiekolwiek zasady moralne.



Taka sytuacja: przychodzi koleś z numerkiem (wszystko w ramach regulaminu), zdejmuje plecak i wyjmuje z niego tak na oko z 3 kg komiksów! Jak pozbawionym jakiejkolwiek przyzwoitości wywłokiem trzeba być, żeby przyjść do autora i przynieść facetowi dwa pieprzone roczniki Batmana do podpisania. Dwa pełne roczniki, 24 (czytaj dwadzieścia cztery) cholerne sztuki komiksów! I rzucić to przed niego na zasadzie "Weź pan podpisuj, bo ludzie na Allegro już czekają na Pana autografy". Nie to żebym stracił wiarę w przyzwoitość ludzi w tym konkretnym momencie, ten statek odpłynął już dawno temu, ale takie obrazki powodują, że znakomicie się w tym przekonaniu utwierdzam. Acha, dodam, że za Tobą stoi 40-50 osób, które w większości przyniosły jeden, góra dwa komiksy (bo nie mogły się zdecydować czy wolą Lobo czy Batmana), chciałyby szejknąć henda scenarzysty i poprosić o podpis sztuk jeden (no góra dwa). Będąc, w świetle przepisów, za Władcą Makulatury, ludzie rzucają docinki w stylu "Stary, zapomniałeś jeszcze tego jednego numeru Lobo z 97ego", a ów jegomość, z miną niewzruszona niczym mury łódzkiej Areny, podaje kolejnego Batmana (nr. 8/92) autorowi do zaparafowania. Jeżeli tacy ludzie są w stanie ze sobą żyć patrząc codziennie w lustro, to mam nadzieję, że jest przygotowane specjalne miejsce w piekle właśnie dla nich. I really do.


Ja jako nygus i bumelant bez numerka, czekałem pokornie do samego końca kolejki i niejako przez zasiedzenie przy stoliku autografowym (tak z półtorej godziny zasiedzenia) miałem okazję złapać podpisy sztuk dwa i jeszcze pogadać chwilę z autorem. Swoją drogą szkoda, że nie dał się przekonać, żeby wziąć puszkę farby i pójść podpisać się na wielkim grafiti Lobo, które znajduje się z 5 min na piechotę od Areny. Bisley by to na bank zrobił :D

Jeszcze na szybkości załapałem się do Braci Minkiewiczów na szybki rysunek Glonorosta w Wilq. Wyjątkowo, bo pierwszy raz się pojawili na MFKiG ever.


Po tych epickich przygodach w epickich kolejkach oddaliłem się obładowany tobołami w stronę mojego legowiska wypełnionymi przez skarby zdobyte w poprzednich latach.

EPILOG:

Drugiego dnia też wpadłem. O 10:00. Numerków do Andreasa oczywiście już nie było. Odpuściłem sobie więc już celebrowanie kolejkarstwa. Posiedziałem na panelach, posłuchałem autorów, poszwendałem się trochę po stoiskach przekopując sterty starych komiksów, obfotografowałem trochę galerii poukrywanych po kątach Areny. I w sumie tak trzeba było zrobić od początku. A do Granta, drugiego dnia, prawie nie było nikogo...




















I na koniec, czymże byłby festiwale fantastyki bez solidnego cosplay'u. W tym roku w sumie widziałem jeden sensowny cosplay na całej imprezie ;) Tak wiem, trzeba było nie stać w kolejkach.


0 komentarze:

Prześlij komentarz

 
Blog jest wyłącznie dla osób pełnoletnich. Czy masz skończone 18 lat?

TAK NIE
Oceń blog