sobota, 6 grudnia 2014

W poszukiwaniu Grand Championa 2014, czyli Rubasznego Krasnoluda epicki quest dubbelowy

Jak co wieczór siedząc w swojej ulubionej karczmie na 6 Sierpnia w Łodzi i sącząc z rogu dolidną dawkę spirytusu, Rubaszny Krasnolud, zasłyszał rozmowę pewnych podpitych dwóch jegomościów. Gadali o jakiejś premierze piwnej czy czymś takim. Zaciekawiony, że piwo może mieć w ogóle premierę ("Przecież piwo jest ciągle...") przysiadł się do tych wątłych lebieg i zapytał o co chodzi.

Okazało się, że te wątłe kreatury to blogerzy piwni i próbują dojść do tego, jak ów mistyczny artefakt, nazywany przez nich również "Grand Championem 2014" lub "Cieszyńskim Dubblem od Czesława" (podobno jakiś półbóg warzący ten trunek) zdobyć jeszcze zanim pojawi się w karczmach znienawidzonej przez wszystkich Warki. Będąc już, jako przystało na nieodrodnego syna krasnoludzkiej rasy, napruty jak pewien model nazistowskiego myśliwca, z entuzjazmem postanowił misji się podjąć ("Ja, k**wa Wasza mać, piwa nie znajdę?! To paczcie!"). Wytoczywszy się z karczmy, oddalił się w stronę jednego z miejsc, w których ów napój (pół)bogów mógł się znajdować.



Krasnolud przemierzał spustoszoną przez wiedźmę Hannę krainę, minął kopane przez jej niewolników w środku krainy wąwozy i próbował znaleźć jeden z przybytków nazywanych przez blogerów, z języka Albionu, TESCOŚ. W nich, jak mówiła legenda, trunek miał się pojawić przed czasem, za sprawą niekompetentnych pracowników. Nikt jednak nie dał dupy, jak rok temu, i napój (pół)bogów nie znalazł się przed ową "premierą" na półkach molocha. Zniechęcony poszukiwaniami Rubaszny Krasnolud postanowił wstrzymać się do owego sądnego dnia, gdy napój miał zostać udostępniony ludowi całej krainy.

Gdy nastał ten dzień, Krasnolud ponownie wyruszył na poszukiwania. Ale znów nie mógł rzeczonego mistycznego trunku znaleźć. Gdy nagle, spotkawszy grupkę przerażonych wieśniaków, zasłyszał, że pustoszące w zmowie z wiedźmą Hanną okolicę smoki, weszły w posiadanie mistycznego Grand Championa! Nie wahając się ani chwili, udał się więc na miejsce wskazane przez wioskowe ciury.



Dotarł do celu i zobaczył... faktycznie, był tam trunek ów mistyczny! Ale zaciekle broniło go aż sześć smoków. Przebiegły Krasnolud próbował z nimi negocjować, ale pozostałe mu srebro i złoto nie zadowoliły zachłannych gadów.
























Z pieśnią wojenną na ustach ("Oooooo wy pazery zajeb*ne!"), chwycił więc swój wierny topór i rzucił się na zachłanne gady!

Bojan Toporek

Po boju tak epickim, że nie mnie, marnemu kronikarzynie to opisywać, Rubaszny Krasnolud rozniósł bez problemu wszystkie sześć bestii i zdobył upragniony artefakt. Wieść niesie, że ich ogień (zwany również Dragon Fire) wyczerpał się gdzieś w okolicy Poznańskich Targów Piwnych, stąd tak znaczna przewaga Krasnoluda.



Przeszukując okolice leża potworów (z ujemnym modyfikatorem wynikającym z kilkutygodniowych libacji) natknął się również na dedykowane do owego napoju szkło. Zachłanne gady prawdopodobnie planowały je sprzedać ze znacznym zyskiem na najbliższej giełdzie birofiliów w położonym nieopodal zamku. Ucieszony tym znaleziskiem, postanowił przekazać (oczywiście za sowitą opłatą) Cieszyńskiego Dubbla blogerom.

Ci, jak to blogerzy, marudzili, że to już przecież dzień premiery, że co to za ekskluziw, ale widząc chciwy błysk w ich oku, krasnolud zaśpiewał cenę odpowiednio wysoką. I miał rację, łyknęli Grand Championa jak głodny smok barana wypchanego siarką.

Cieszyński Dubbel | Grand Champion 2016 | Browar Cieszyn

I zaczęli wąchać, smakować, zdjęcia robić. Że taki świetny, że śliwkami suszonymi pachnie, że nie zapycha, że na tak mocne piwo alkoholu nie czuć, a może by jeszcze następne butelki poleżakować...

Zniesmaczony tym skandalicznym obchodzeniem się z alkoholem Krasnolud, zabrał swoją sakiewkę i oddalił się w stronę najbliższego przybytku uciech. A tam ciężko zarobione złote korony, jak to Krasnolud, postanowił czym prędzej rozpuścić grając w kości, pijąc wódę i poklepując krągłe karczemne ździry po tyłeczkach.




KONIEC

czwartek, 4 grudnia 2014

Żywiec APA, czyli (nie aż tak) odważny krok koncernu

Żywiec APA
Piwo w stylu American Pale Ale, górnej fermentacji, pasteryzowane.
Producent: Grupa Żywiec
Ekstrakt 12,5%, alk. 5,4% obj., IBU 42
Cena: 4,60 - 5,80 zł (mają rozstrzał sk... :) )
Skład: woda, słody: jęczmienny (czyli pewnie pilzneński albo pale ale), monachijski, pszeniczny, karmelowy; chmiele: Chinook, Citra, Amarillo, Magnum, Centenial; i zakładam, że drożdży też musieli użyć, ale nie są wymienione ;)

Kasa z wprowadzonych nowych wariantów, smaków, gatunków Żywca najwyraźniej się zgadza, skoro Grupa Żywiec postanowiła zrobić kolejny krok. Po nieoficjalnych testach wersji lanej, do butelek trafiło niedawno Żywiec APA! Tak, to nic innego jak pierwsze koncernowe American Pale Ale w Polsce.

Toż to rewolucja, kontrrewolucja, plagi egipskie, podszywanie się pod kraft, odcinanie kuponów od kraftu przez koncerny, otwieranie oczy harnasiowym Januszom, promowanie nowych stylów piwa, odważny krok, krok za późno, krok w bok. I w zasadzie jak tylko chcecie to nazwać. Jak dla mnie, ani to rewolucja, ani zaskoczenie.

Można było się spodziewać, że jeżeli z nowych wariantów w głosowaniu konsumenci wybrali będące najbardziej jakieś Żywiec Białe (jak dla mnie był to wybór najmniejszego zła), to są otwarci na nowe smaki. Nie bez znaczenia była pewnie dobra sprzedaż zeszłorocznego Grand Championa czyli Imperial IPA od Czesława "dominatora konkursów piw domowych" Dziełaka. Piwo mocno (jak na koncerniaka) goryczkowe i pachnące czymś innym niż mokrym kartonem (to nie tak pachnie, ten no, chmiel co to z niego robią piwo?) sprzedało się, nie zalegało na półkach i jeszcze je ludzie chwalili.

Do wyciągnięcia z tego wniosków nie trzeba było być specjalnie geniuszem marketingu, tylko mieć w miarę sprawnie działające receptory wzroku i słuchu. Patrząc na to, co wyrabiają nawet browary regionalne, chociażby Podróże Kormorana, czy Ciechan Grand Prix/Lwówek Jankes, wiadomo było, że piwo inne niż koźlak lub marcowe się sprzeda w większe ilości i można na nim zarobić. Ale koncerny rządzą się swoimi prawami - cykl wprowadzania produktów też jest dużo dłuższy, poparty wróżeniem, sesjami brejnstormowymi,  składaniem ofiar całopalnych, badaniami opinii publicznej i innymi niezwykle potrzebnymi procesami i procedurami. A na koniec dopóki prezes nie zobaczy słupków przebijających sufit swojego gabinetu, to o odważnym kroku można pomarzyć ;) Najwyraźniej zysk był taki, że oprócz sufitu prezesa, słupki przebiły jeszcze kilka wyższych pięter. Tak zapewne kolejny "bardziej odważny" produkt dostał zielone światło na realizację.

Żywiec APA, popularnie już zwany ŻAPĄ, to dość mocne ujęcie stylu. Deklarowane IBU mieści się w górnych granicach, alkohol mniej więcej w połowie. Czuję, że chciano pójść w stronę IPA, ale przystopowano nieco zapędy co bardziej rewolucyjnych członków zespołu projektowego. Prawdopodobnie żeby nie zabić wspomnianego już wyżej harnasiowego Janusza, który przypadkiem mógłby się tego piwa napić ("Uuuoooo nowy Żywczyk... O kur** co to jest?!").

Żywiec APA | butelka


A jak to koncernowe zło wcielone wpada w konfrontacji? Kolor jasno bursztynowy, piwo lekko opalizujące. Oczywiście nie omieszkali wspomnieć na krawatce, że zmętnienie jest naturalną cechą piwa (z pozdrowieniami dla kochającego lagerowy kryształ Janusza ;) ). Piana opada szybko, ale nawet coś tam na szkle krążkuje. Odrobinę zapachu żywiczno-cytrusowego jest, razem z lekkim kartonem (ale ja czuję karton wszędzie). Goryczka raczej ziołowa niż cytrusowa, przyzwoicie skontrowana ciałem, po chwili lekko ściągająca, ale zasadniczo wszystko na swoim miejscu. Wstydu na prawdę nie ma!

Ocena: 3,25/5

Jak na koncreniaka, jest dostatecznie, trzy z małym plusem. Człowieka z alfakwasami zamiast krwi na pewno na kolana nie powali ("chyba że osiem, hehehe", przyp. Janusza), ale jest to obecnie najbardziej przyzwoite piwo obok Żywca Portera, Pilsnera Urquella i Paulanera, którego z wielkiej trójki można się napić. Mam więc nadzieję, że poprawią jeszcze jego dystrybucję (obecnie jest dostępne mocno nigdzie), bo na pewno będzie to świetna opcja, jeżeli trafimy na piwną, harnasiowo-żubrowo-tatrową pustynię.

czwartek, 20 listopada 2014

Poznańskie Targi Piwne 2014. Skoro już byłem w Poznaniu...

Jeżeli chodzi o wszelkie spędy festiwalowe, również dotyczące piwa, to jestem przeważnie sceptycznie do nich nastawiony. Masa ludzi, kolejki, wszystko ciekawe kończy się zanim zdążycie dotrzeć itp. Oczywiście, jest masa nowych premier, można spotkać ciekawych przedstawicieli branży i znajomych jarających się tą samą dziedziną, oznaczyć się na foursquerze czy fejsbuniu. No ogólnie zdobyć trochę punktów do fejmu. Ale nadal jakoś wielkim fanem takich imprez nie jestem.

Na Poznańskie Targi Piwa 2014 jako nygus i wygodniś, również się nie wybierałem. Tak się jednak złożyło, że szczęśliwie miałem w planach koncert Islandczyków z Sólstafir. Grali dwa koncerty, do wyboru miałem Wawkę i Poznań. Daty pokrywały się akurat z poznańskimi targami, a w stolycy bywam wystarczająco często jak na mój gust, postanowiłem zatem wpaść do Pyrowic.

Wcale nie było tak tłoczno, jak można się było spodziewać.

Wybierając się z Łodzi jak sójka za morze, załapałem się oczywiście na piątkowe korki. Zanim dojechałem do Poznania, odstawiłem samochód i dotarłem na festiwal, zrobiła się 20:00. Jak się później okazało, docieranie w późnych godzinach wieczornych, miało się u mnie stać normą tegorocznej edycji ;) Czym prędzej nabyliśmy festiwalowe szkło i przystąpiliśmy do degustacji.

AleBrowar ciągle puszczał jakieś satanistyczne filmy propagandowe.

A było co degustować. Pojawili się starzy kraftowi wyjadacze z AleBrowarem, Pintą, Pracownią Piwa i Artezanem na czele. Oprócz tego byli mniejsi, więksi, bardziej restauracyjni czy miej kraftowi. Hala była wielka, stoisk masa, miałbym problem z wymienieniem połowy wystawców. Targi nie były jedyną atrakcją zaplanowanych na ten weekend, a ja docierałem o skandalicznie późnych porach, nie będę więc ukrywał, że nie sprawdziłem dogłębnie wszystkiego. Natomiast było kilka rzeczy, o których warto wspomnieć.

Pracowania Piwa is on fire, dragon fire!
Oprócz nowości, czyli 200! (Rye Imperial IPA) i Wheat Wine Hey Now'u, ekipa Pracowni przywiozła ze sobą kilkanaście swoich piw. Nie będę już mówił o Mr. Hard czy 100! z kawą (mmmmmmm kawa w piwie), ale absolutnie rewelacyjną i genialną rzeczą okazał się Dragon Fire! Nie byłem na Beer Geek Madness we Wrocławiu, ale piwo uwarzone specjalnie z tej okazji, moim zdaniem biło wszystko, co na festiwalu się pojawiło, na głowę. Co tam biło - paliło konkurencję do gołej ziemi, a później bezcześciło jeszcze zwęglonego zewłoka! Ekstremalnie pijalne, solidnie aromatyczne i absolutnie genialne piwo.

Wybór był tak duży i świetny, że w zasadzie, można było stoiska Pracowni Piwa nie opuszczać.

Szkło festiwalowe 
A w zasadzie trzy. Tutaj od razu duży plus dla organizatorów - kieliszek 0,3l, odrobinę teku'owy, miał również podziałkę na 0,1l. Można było w przypadku niesprawdzonych/niepewnych piw poprosić o najmniejszy wymiar kary. Jeżeli okazało się, że jest dobrze, prosiliśmy o dopełnienie czary goryczy wersją 0,3l lub 0,5l (pińcet IBU proszę!).

Do tego ogólnodostępne (były jeszcze w niedzielę) IPA Glass i Stout Glass o pojemności 0,5l, w wersji festiwalowej i alebrowarowej. Dla zboczeńców takich jak ja, kupujących tony fikuśnego szkła do piwa (a potem pijących wszystko z shakerów) była to nie lada gratka.

Starzy i nowi znajomi
Oprócz genialnej Pracowni było stety lub niestety zatrzęsienie nowości i klasyków do spróbowania. Żeby wymienić tylko kilka: Doctor Brew z nowym DIPA i nadal świetnym Molly IPA, A Ja Pale Ale z Pinty, druga warka Deep Love z AleBrowaru, Dasz Bór z Gościszewa, Rubaszny Krasnolud z Chmielogrodu (trochę rozczarowujący), nowy Gzub (chociaż się nie załapałem), Muerto z Kingpina, nasze łódzkie Jedwabne z Browaru Księży Młyn, niezawodny Szczun z Szału Piw, czy niezrozumiale dla mnie wychwalane przez innych AIPA z Ciechana. Oraz naprawdę skandaliczna inszość rzeczy, które do festiwalowego szkła można było nalać.

Oprócz tego piwne blogery walały się po hali się kilogramami, więc można było sobie uciąć pogawędkę z tym czy owym.

Stanowisko Książęcego cieszyło się niesłabnącą popularnością ;)

Dobry afterek nie jest zły

Targi w piątek i sobotę zamykały się o 22:00. Dla ludzi docierających o normalnych godzinach na takie imprezy, myślę, że to wystarczająco dużo czasu. Ja prawdopodobnie spóźnię się również na własny pogrzeb, także dla mnie impreza mogłaby spokojnie trwać do 24:00. Z drugiej strony domyślam się, że wystawcy po 12 godzinach byli już potwornie umęczeni, też chcieliby się zrelaksować i poprosić kogoś innego o nalanie piwa.

Kuchenne przybory w Domu Piwa
W kooperacji (lub kolaboracji) z niezmordowanym zespołem Piwoteki Narodowej, zwiedziłem przy okazji trochę Poznańskich piwnych przybytków. I trzeba przyznać, jest się gdzie w Poznaniu dobrego piwa napić. Dom Piwa czy Piwna Stopa, to kolejne punkty na mapie, które obok Setki i Ministerstwa Browaru wryły mi się w mózg jako 'must visit', przy okazji wizyty w stolicy Pyrolandii.

Alkomat prawdę Ci powie
Nie wiem czy jest to standard, jak już pisałem rzadko bywam, ale moim zdaniem absolutnie genialnym pomysłem było stanowisko poznańskiej policji pozwalające sprawdzić swój poziom krwi w procentach. Ponieważ nie miałem przesadnie dużo czasu na doprowadzanie się do stanu upadłego niczym grecka gospodarka, panowie policjanci ze 2x mi zmieniali ustniki, bo strasznie ich zdziwiło, że ktoś na targach o 17:00 ma wynik zerowy ;) Jak widać, większość zwiedzających jednak skupiała się na biciu rekordów.

Tak czy inaczej niesamowicie zacna inicjatywa dla zmotoryzowanych nieszczęśników takich jak ja. Na szczęście wracałem dopiero w poniedziałek, zatem po wyniku 0:0 dla lepszych, przystąpiłem w niedzielę do ostatnich degustacji przed koncertem.

Metal raczej do piwa, niekoniecznie w piwie
Gwoździem (na szczęście nie smakowym) niedzielnego programu, po zakończeniu o 19 całego festiwalu, był koncert Sólstafir, wspieranych mężnie (i żonnie?) przez Esben and the Witch. Absolutnie genialne kapele, Esbenem i Wiedźmą opękaliśmy w tym roku znaczną część playlisty wystawowej na Audio Show 2014 (tak, oprócz piwa mam również poważne zboczenie na punkcie dźwięku). Koncert bezsprzecznie z cholernie mocnym uderzeniem! Co ciekawe Blue Note, w którym impreza się odbywała, posiada dobrze zaopatrzony barek z solidnym wyborem single maltów. I obawiam się, że przez torfowo-kablowe złoto w postaci Ardbeg'a, właśnie zaraziłem się kolejnym drogim hobby ;)



Panie, ale czy aby warto?
Z przykrością muszę stwierdzić, że się myliłem. Tak, warto było przyjechać do Poznania na targi. Jeżeli nie dla nowości, to zdecydowanie warto przyjechać dla ludzi. Tak samo pogiętych na punkcie piwa jak Wy. Bo nie ma nic lepszego jak uciąć sobie pogawędkę odnośnie wyższości tego czy innego piwa, albo ponarzekać sobie jak to kiedyś polski kraft trzymał poziom. A teraz tylko leży i nic ;)

I za rok pewnie znowu będzie mnie można tam spotkać. Być może nawet więcej niż te półtorej godziny dziennie.

poniedziałek, 3 listopada 2014

Eris z Browaru Olimp

Eris
Piwo w stylu (American) Belgian India (Pale) Ale, single hop Simcoe, górnej fermentacji, pasteryzowane.
Producent: Browar Olimp (uwarzone w Browarach Regionalnych Wąsosz Sp. z o.o.)
Ekstrakt 13%, alk. 5,2% obj., IBU 30
Cena: 6,70 zł (Piwne Rozmaitości, Łódź)
Skład: woda, słody: pilzneński, monachijski, karmelowy 150; chmiel Simcoe, drożdże (na oko Safale T-58).

W ostatnim czasie nowych bogów olimpijskich (tudzież innych mitologicznych stworów migrujących obecnie już z Wąsosza) po prostu się boję. Jeżeli wziąć pod uwagę, że są to o piwa z browaru rzemieślniczego, to nie jest to koniecznie pożądana reakcja konsumenta. Niestety ostatnimi czasy ekipa z Olimpu utwierdzała mnie w przekonaniu, że nie warto nawet próbować ich premier / wracać do już wypuszczonych piw. Ostatnie warki Prometeusza były praktycznie niepijalne nawet w 0,33l. Zeus był przepotworny - niewtajemniczonym przypominam, że atrybutem króla greckich bogów był piorun, a nie namoczona w bimbrze ściera! Nyks piłem oglądając mecz naszych z Niemcami - i dobrze, że było już 1:0, bo inaczej poszedłbym do baru w Piwotece i poprosił o zutylizowanie tego kra(p)ftowego pomiotu.

Nie powiem, bywało lepiej - Kentauros był na poziomie (jak na centaura), Afrodyta i Hermes odrobinę nijakie, ale bez tragedii. Jedynym piwem, które mnie pozytywnie zaskoczyło był Hades (mmmmm, kapsaicyna). Ale jak na polskich kraftowców z niemałym już stażem, przyznacie, że to trochę mało.

Do tego stopnia obawiam się każdego następnego piwa z Olimpu, że nie zakupiłem Dzikiego Hadesa - normalny był dobry, ale loteria z pozostałymi piwami tak mnie zniechęciła, że nie byłem gotów zaryzykować tych 50zł. Dlatego pojawienie się Eris na półce w Piwnych Rozmaitościach, nie wzbudziło we mnie ani krzty entuzjazmu. A trzeba dodać, że jestem wielkim fanem chaosu i zawiści (którym patronuje skrzydlaty rudzielec z etykiety). Gdyby nie fakt, że brakowało mi dziesiątego piwa, żeby pozostałe dziewięć w corneliusowym kartonie mi się nie telepało, to prawdopodobnie w życiu bym go nie wziął.


































Odkapslowałem, ostrożnie powąchałem... Kurde, nie ma ściery. Nawet to nieźle pachnie. Przelałem ostrożnie do szkła. Powąchałem znowu. Nadal nie ma nic niepokojącego: jest trochę przyprawowo, czuć Simcoe, w amoku można by pomylić prawie z zeszłorocznym odstanym kilka miesięcy Saint no More (w bardzo dużym amoku). Zbity z tropu spróbowałem i o dziwo... jest pijalne. Co prawda goryczka nieco przesadzona, jest lekka landrynka (na to jestem ostatnio wyczulony), ale pije się... no cholera, ciężko mi to przez gardło (tudzież klawiaturę) przechodzi... Na Zeusa! Pije się to przyjemnie.

Ocena: 3,75/5

Eris, brońcie bogowie, nie jest wybitna. Natomiast jest to piwo, którego już dawno po Olimpie bym się nie spodziewał. Praktycznie straciłem wiarę w nich, a szkoda, bo to sympatyczne chłopaki. Jak na ironię, to bogini niezgody i chaosu przywraca mi szczątki nadziei, że może być lepiej. W moich oczach odzyskali kredyt zaufania przynajmniej na następną premierę.

Także oddając głos naszemu ulubionemu ekspertowi od mitologii greckiej, Kratosowi:




P.S. Autor pragnie dodać, że przyzwoity poziom Eris tak go zaskoczył, że w celu napisania niniejszego tekstu oderwał się na chwilę od FIFA 15 Ultimate Team. A niewielu rzeczom, przez ostatnie kilka dni, udało się, chociaż na chwilę, oderwać autora od FIFA 15 Ultimate Team.

środa, 29 października 2014

Sweet Nygus z Browaru Solipiwko

Sweet Nygus
Piwo w stylu Milk Stout, górnej fermentacji, pasteryzowane.
Producent: Browar Solipiwko (Browar Zarzecze)
Ekstrakt 14%, alk. 4,8% obj., IBU 24
Cena: 7,80 zł (Dan-Rad, Łódź)
Skład: woda, słody: pale ale, monachijski, karmelowy, czekoladowy, black, pszeniczny jasny; płatki jęczmienne, laktoza, chmiele: Marynka, Lubelski, drożdże Safbrew S-04.

Mamy  kolejnego kontraktowca na rynku, tym razem takiego, który piwko soli. A przynajmniej piwko solili przodkowie piwowara, skądś Wojciech Solipiwko swoje nazwisko mieć musi ;) Legenda opisana na etykiecie co prawda nie jest potwierdzona, ale kto by się tam czepiał szczegółów. Ważne, że piwko w nazwisku jest, a to na pewno +50 do umiejętności piwowarskich musi w statystykach dodawać.

W debiucie Wojtek pojechał niestandardowo, czyli coś innego niż chmielone po amerykańsku IPA/BIPA/APA, za co zdecydowanie szacun. Jako nałogowemu nygusowi nazwa Sweet Nygus przypadła mi od razu do gustu. Jak wiadomo, słodkie nieróbstwo smakuje najlepiej - miałem dzisiaj butelkować szkocką 80tkę, to się wziąłem za degustowanie Nygusa.

Browar z miejsca został oczywiście posądzony o rasizm, wszak Sweet Nygus piwem czarnym jak hebanowy przedstawiciel afroamerykańskiej populacji Ameryki jest. Podobno to niezamierzona zbieżność kolorów (i stereotypowego nastawienia do pracy). Taaaaa, jasne ;) Etykieta Nygusa, nawiązując jeszcze do niezamierzonych nawiązań, jest z kolei w kolorze tak mocno Milkowym, że oglądałem się tylko czy gdzieś mi zaraz nie wylezie krowa z reklamy i nie zacznie mnie uczyć delikatności (jakkolwiek dziwnie by to nie brzmiało). Świetne skojarzenie z mleczną czekoladą dla milk stoutu na dzień dobry. Chyba, że komuś fioletowy kolor kojarzy się wyłącznie z Błękitem Paryża (popularnie zwanym dyktą), współczuję zatem filtrowanej przez chlebek młodości.

































Opakowanie bardzo trafnie dobrane do zawartości, bo pierwsze co czuć w zapachu, to furę mlecznej czekolady. Nie inaczej również smakuje - Nygus jest mocno czekoladowy, lekki i nie tak słodki jak mogłaby sugerować nazwa. Jak dla mnie mógłby być trochę pełniejszy i jeszcze bardziej czekoladowy, ale jest to czternastka, więc nie ma się co spodziewać przesadnej gęstości. Minus natomiast za pianę, która opadła praktycznie do zera zanim zdążyłem złapać za aparat.

Ocena: 4,25/5

Bardzo udany debiut, Sweet Nygus to bardzo sesyjne i znakomicie wyważone piwo. Jak nie przepadam za Milk Stoutami, to wypiłem go z niekrytą satysfakcją. Widziałem wczoraj, że jest na pompie w Piwotece Narodowej, mam nadzieję, że uda mi się dotrzeć zanim się skończy.

I czekam z niecierpliwością na następne piwa od Solipiwka. Nie obraziłbym się, gdyby faktycznie posolił piwko, bo tego w Polsce jeszcze chyba nikt nie zrobił.

P.S. Ok, solił Artezan podobno swoje Gose, ale tak często docierają ich piwa poza Warszawę, że nawet nie odnotowałem ;)

czwartek, 23 października 2014

Molly IPA od Doctor Brew

Molly IPA
Piwo w stylu West Coast IPA, górnej fermentacji, niepasteryzowane.
Producent: Doctor Brew Sp. z o.o. (Browar Bartek)
Ekstrakt 16%, alk. 7,1% obj., IBU 95
Cena: 7,90 zł (Piwne Rozmaitości, Łódź)
Skład: woda, słód pilzneński, płatki ryżowe; chmiele: Chinook, Centennial, Mosaic, Ella, Topaz; drożdże US-05.

Na wstępie przyznam się bez bicia, gdy zobaczyłem nowe Molly IPA od Doctorów Brew na półce, od razu wziąłem trzy sztuki. Sami zresztą dali znać, że to ich najlepsze piwo. A jeszcze się na nich do tej pory ANI RAZU nie zawiodłem. Ok, były lepsze i gorsze warki (chociażby po świetnej pierwszej warce Cascade'a, druga nie urywała), ale nigdy nie naciąłem się na landrynkowe, utlenione, dmsowe czy jakkolwiek spieprzone piwo. Najwyraźniej aptekarska precyzja procentuje.

Molly IPA to jak na razie najmocniejsze piwo od Doctorów. Nazwa równie mocna co zawartość - molly to potocznie, w pięknym języku Shakespeara, nic innego jak MDMA, czy inaczej ecstasy. W przypadek nie wierzę, panowie Doctorzy w farmaceutykach na pewno są opykani. Kolor napisu na etykiecie też jakiś taki mocno "farmaceutyczny" (linków nie wklejam, ale wygooglajcie sobie). W składzie co prawda nic niestandardowego (poza płatkami ryżowymi) nie ma, ale kiedyś się chwalili, że mają unikalny sposób ekstrakcji substancji smakowo-zapachowych z chmielu. Także teorie spiskowe za 3... 2... 1... ;)



































Zamiast pale ale, w zasypie mamy najjaśniejszy możliwy słód bazowy, czyli pilzneński i płatki ryżowe, żeby go jeszcze dodatkowo rozjaśnić. Molly jest więc bardzo ładną, lekko opalizującą tlenioną blondyneczką. Fryzura z drobnych pęcherzyków trzyma się dobrze, nawet przy wysokiej zawartości alko.

A teraz wyobraźcie sobie wielki worek soczystych, dopiero co obranych grapefruitów, dorzucacie tam jeszcze odrobinę słodkich mango i ananasów. I dla lepszego efektu kilka gałązek sosny. A teraz ktoś bierze ten worek i wali Was nim prosto przez twarz! Czujecie ten zapach? Tak pachnie Molly IPA zaraz po przelaniu. Oblizuje się z ociekającego soku, ale nie ma tam już słodyczy z zapachu, jest przejmujący i wyraźna goryczka skórki grapefruitowej. Do tego jeszcze żywica z gałązek sosnowych. Ogólny cytrusowo-leśny odlot.

Ocena: 5/5

Doctorzy ponownie wychodzą z założenia, że gorzkie lekarstwo działa najlepiej. I z takimi efektami, nie sposób się z nimi nie zgodzić. Przy tym poziomie, narzekania, że to znowu amerykański chmiel, że nuda, są kompletnie nieuzasadnione. Jak na razie, w ogólnodostępnej polskiej dystrybucji, używają go zdecydowanie najlepiej. A mam wrażenie, że i dużą część zagranicy dostępnej u nas mocno koszą. Oby tak dalej panowie!

Notka od autora: Autor w czasie degustacji nie wspierał się żadnymi farmaceutykami przepisanymi przez Doctorów Brew. Spisane wrażenia stanowią subiektywne odczucia skrzywionego na punkcie goryczki hopheada.

wtorek, 14 października 2014

Piknik z Dzikiem z Browaru Gzub w gorczańskich okolicznościach przyrody

Piknik z Dzikiem
Piwo w stylu Saison, górnej fermentacji, niepasteryzowane, refermentowane.
Producent: Browar Gzub (Brasserie de Bastogne)
Ekstrakt 14,1%, alk. 6,1% obj., IBU 45
Cena: 8,90 zł (Dan-Rad, Łódź)
Skład: woda, słody: pilzneński, monachijski T.I, pszeniczny, Carablond, zakwaszający; chmiele: Warrior, Cascade, Amarillo; drożdże, skórka słodkiej pomarańczy.

Ostatnie podrygi polskiej złotej jesieni, wybraliśmy się więc niedawno poszlajać się po Gorcach. Takie niby to to nie góry, ale okazało się, że wcale nie było tak łatwo jak mogłoby się wydawać. 20-25 km dziennie przy różnicach od 400m do 1000-1300m n.p.m. robi jednak swoje.

Przygotowując się na wyjazd, zbierając sprzęt, oczywiście padło też na dobór jakiegoś sensownego piwa, które by można w górach spożyć. Przeglądałem, przeglądałem i trafiłem na jeszcze nieprzetestowaną butelkę Pikniku z Dzikiem z browaru Gzub. Jakkolwiek pikniku z dzikiem, czy właściwie czegokolwiek z dzikiem w górach mieć bym specjalnie nie chciał (może oprócz kwaśnicy), zaryzykowałem i zabrałem buteleczkę na wejście na Turbacz. Dodam, że nie byle jaką buteleczkę, bo jedną z 1969 z debiutanckiej warki specyfiku uwarzonego w belgijskim Brasserie de Bastogne.

Pogoda dopisywała, Turbacz zdobyty, kwaśnica w schronisku zaliczona, więc schodząc i mając jeszcze zapas czasu, postanowiliśmy zatrzymać się w urokliwym miejscu na Piknik z Dzikiem, licząc, że będzie to jedyny dzik na tym pikniku. Czy zawsze noszę szkło w góry? Tak. I niestety nie jest to jedyny zbędny balast, który tacham przeważnie w plecaku ;)



Na dzień dobry muszę pochwalić pianę - można ją praktycznie jeść łyżką. I to dosłownie - po wypiciu zostało w zasadzie tyle samo, ile było jej na początku. A nie spieszyliśmy się zbytnio, bo w perspektywie była reszta trasy.

Aromat saisona z amerykańskim chmielem zaskakująco dobrze komponuje się z zapachem lasu. Zwłaszcza, gdy masz już jakieś 15 kilosów w nogach :) Mocno owocowe, z dodatkiem cytrusów i świetnych przyprawowych fenoli. W smaku lekko już zdziczałe, pieprzne, ale zarazem niesamowicie rześkie, zbalansowane i pijalne.

Ocena: 5/5

Ambrozja i genialność w płynie. Jak mawia przysłowie - 0,33 na dwóch to mało (no, na trzech też nie za dużo). Czy ocena była zaburzona okolicznościami? Z pewnością. Ale nie jesteśmy sędziami, żeby siedzieć w dusznej sali, pogryzać macę i przepijać piwo wodą. W tych warunkach było to najgenialniejsze piwo jakie kiedykolwiek w plenerze wypiłem. Warto było tachać. Gratulujemy ekipie Gzuba (Grzyba?) debiutu, czekamy na więcej i częściej!

MFKiG 2014. Spóźniona relacja dla miłośników komitetów kolejkowych oraz fanów numerologii.

Jak co roku na początku października mój portfel próbuje przede mną schować kalendarz i ogólnie kasuje z mojego streamu FB wszelkie fanpage'e związane z komiksem. Ale pierwszy weekend października jest tak mocno wbity w moją pamięć i DNA, że nawet półprzytomny lub na autopilocie dotarłbym prawdopodobnie na ów roczną edycję Międzynarodowego Festiwal Komiksu i Gier (i co tam jeszcze do nazwy w przyszłych latach dołożą). W tym roku nie było inaczej. Po spacyfikowaniu swojego portfela i ominięciu wszystkich zasieków jakie zastawił na mnie przy okolicznych bankomatach, dotarłem o godzinie 12tej z minutami do łódzkiej Areny. Jak przystało na rasowego nygusa.

I tu pierwsze zaskoczenie, w stosunku do... właściwie do jakiejkolwiek edycji, jak sięgam pamięcią. Kolejka jak w PRLu po cokolwiek innego niż ocet. Poważnie, bywam na konwencie / festiwalu / whatever komiksu w Łodzi od chyba 90któregoś roku i nie pamiętam, żeby kolejka do kasy po wejściówki przekraczała maks 7-8 osób. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że będzie to dość popularny trend w tym roku (ale chociaż tutaj nie były niezbędne numerki). Na domiar złego, całą imprezę ochraniał cały jeden szturmowiec Jego Imperialnej Mości. Słownie jeden. Przy takiej frekwencji to jawny skandal.































Gdy już odstałem 15 minut w skandalicznej kolejce (Nikomu nieznani blogerzy stoją w kolejce? Kolejny skandal!) i dotarłem do kasy by zakupić bilet... musiałem iść do wejścia, ponieważ sprzedaż biletów przy wejściu jest najwidoczniej mało intuicyjnym wyborem przy organizacji takich eventów i kasa jest ustawiona w drzwiach obok, ale wejść tamtędy nie wejdziecie :)



Wiedząc, że jestem leniuchem i dotarłem już późno, a jeden z autorów, których autograf chciałem złapać już zaraz będzie podpisywał, zgodnie z regulaminem udałem się do punktu wydawania numerków... których już zasadniczo nie było (punktu wydawania numerków już też nie). Stanąłem więc grzecznie w potężnej kolejce do Andreasa... i tak spędziłem kolejne półtorej godziny. Dodam, że z uwagi na to, że był to rysownik i na jedną osobę zeszło mu potężnie dużo czasu (bo niektórym robił po dwa rysunki), nie doczekałem się. I oczywiście samego podpisu dostać nie można, bo autor leci na jakiś panel. No ale cóż, późno przyszedłem, zdarza się.



Półtorej godziny stałem o suchym pysku, postanowiłem poszukać czegoś do picia. Były napoje Coca Coli, woda albo stadionowe Tyskie 3,5%. Mało Tyskiego w Tyskim, więc się skusiłem (poza tym przebiegle zdobyłem kubek na lepsze piwo noszone w plecaku ;)). Obleciałem na szybko stoiska sklepów (strasznie bojaźliwi są sprzedawcy komiksów widząc człowieka z plastikowym kubkiem piwa), I myyyk do następnej kolejeczki na godzinkę.


Tym razem postałem do van Hamme'a, czyli współautora Thorgala i Szninkla. A że scenarzysta, szło Panu van Hamme'u zdecydowanie sprawniej. Także po prawie trzech godzinach w kolejkach udało mi się ogarnąć wreszcie czyjś podpis.



W przerwie pomiędzy jedną kolejką i drugą udało mi się ogarnąć trochę zakupów. Najwięcej kasy poszło oczywiście tradycyjnie na stoisku Multivesum, ale jeżeli chodzi o amerykańskie komiksidła to nie mają sobie w Polsce równych. Zwłaszcza, że mieli skandaliczne obniżki (przelicznik dolca na poziomie 2,5 zyla). Polskie wydania praktycznie już przestałem kupować kilka lat temu. Wyjątkiem są serię, które zacząłem kiedyś kupować po polsku i dokupuję po prostu nowe egzemplarze. Ewentualnie jeżeli jest to komiks fankofoński, muszę się posiłkować polskim tłumaczem - jakoś nigdy nie miałem zapędów do nauki żabojadzkiego.

Także obładowany reklamówami jak rasowy bazarowy babon, udałem się... do kolejnej kolejki. Tym razem do Alana Granta. Kogo jak kogo, ale twórcy Lobo nie przepuściłbym, żebym tam miał kogoś w kolejce znokautować nowo zakupionym Absolutem Sandmana. Stałem dość kulturalnie jako jeden z pierwszych, więc miałem półtoragodzinny pokaz znakomitej organizacji i sprawdzającego się regulaminu strefy autografowo-numerkowej. Muszę przyznać działy tam rzeczy spektakularne i epickie. Oprócz tego, że można poznać nowych ludzi, pośmiać się, powymieniać spostrzeżenia z imprezy... Można też stracić resztki wiary w ludzką przyzwoitość i jakiekolwiek zasady moralne.



Taka sytuacja: przychodzi koleś z numerkiem (wszystko w ramach regulaminu), zdejmuje plecak i wyjmuje z niego tak na oko z 3 kg komiksów! Jak pozbawionym jakiejkolwiek przyzwoitości wywłokiem trzeba być, żeby przyjść do autora i przynieść facetowi dwa pieprzone roczniki Batmana do podpisania. Dwa pełne roczniki, 24 (czytaj dwadzieścia cztery) cholerne sztuki komiksów! I rzucić to przed niego na zasadzie "Weź pan podpisuj, bo ludzie na Allegro już czekają na Pana autografy". Nie to żebym stracił wiarę w przyzwoitość ludzi w tym konkretnym momencie, ten statek odpłynął już dawno temu, ale takie obrazki powodują, że znakomicie się w tym przekonaniu utwierdzam. Acha, dodam, że za Tobą stoi 40-50 osób, które w większości przyniosły jeden, góra dwa komiksy (bo nie mogły się zdecydować czy wolą Lobo czy Batmana), chciałyby szejknąć henda scenarzysty i poprosić o podpis sztuk jeden (no góra dwa). Będąc, w świetle przepisów, za Władcą Makulatury, ludzie rzucają docinki w stylu "Stary, zapomniałeś jeszcze tego jednego numeru Lobo z 97ego", a ów jegomość, z miną niewzruszona niczym mury łódzkiej Areny, podaje kolejnego Batmana (nr. 8/92) autorowi do zaparafowania. Jeżeli tacy ludzie są w stanie ze sobą żyć patrząc codziennie w lustro, to mam nadzieję, że jest przygotowane specjalne miejsce w piekle właśnie dla nich. I really do.


Ja jako nygus i bumelant bez numerka, czekałem pokornie do samego końca kolejki i niejako przez zasiedzenie przy stoliku autografowym (tak z półtorej godziny zasiedzenia) miałem okazję złapać podpisy sztuk dwa i jeszcze pogadać chwilę z autorem. Swoją drogą szkoda, że nie dał się przekonać, żeby wziąć puszkę farby i pójść podpisać się na wielkim grafiti Lobo, które znajduje się z 5 min na piechotę od Areny. Bisley by to na bank zrobił :D

Jeszcze na szybkości załapałem się do Braci Minkiewiczów na szybki rysunek Glonorosta w Wilq. Wyjątkowo, bo pierwszy raz się pojawili na MFKiG ever.


Po tych epickich przygodach w epickich kolejkach oddaliłem się obładowany tobołami w stronę mojego legowiska wypełnionymi przez skarby zdobyte w poprzednich latach.

EPILOG:

Drugiego dnia też wpadłem. O 10:00. Numerków do Andreasa oczywiście już nie było. Odpuściłem sobie więc już celebrowanie kolejkarstwa. Posiedziałem na panelach, posłuchałem autorów, poszwendałem się trochę po stoiskach przekopując sterty starych komiksów, obfotografowałem trochę galerii poukrywanych po kątach Areny. I w sumie tak trzeba było zrobić od początku. A do Granta, drugiego dnia, prawie nie było nikogo...




















I na koniec, czymże byłby festiwale fantastyki bez solidnego cosplay'u. W tym roku w sumie widziałem jeden sensowny cosplay na całej imprezie ;) Tak wiem, trzeba było nie stać w kolejkach.


czwartek, 2 października 2014

Pan Tu Nie Stał czyli piwny kra(p)ft z Radomia

Pan Tu Nie Stał
Piwo w stylu najbardziej oldschoolowy lager kojarzące się z PRL, łuuhuu PRL!
Producent: Browar Czarny Kot lub Dionizos lub jak kto woli Ci Którzy Dali Światu Bernarda Miód Malina
Ekstrakt i alkohol: ciężko stwierdzić, gazetowa owijka mi się pomiętoliła
Cena: skandaliczna (i nie przyznam się gdzie mi to sprzedali)
Skład: woda, słód, zagęszczony duch PRLu w proszku, śladowa ilość chmielu i drożdże.

Moda na PRL hula w najlepsze. Duża część niedawnej gimbazy wspomina z rozrzewnieniem czasy, gdy jeszcze ich na świecie nie było. Nie pamiętając, że zamiast raz dziennie zmieniać sobie profilowe na kolejną słitfocię cykniętą w kiblu, kiedyś mogliby co najwyżej pooglądać sobie jeden z dwóch kanałów TV (i to też nie o każdej godzinie), albo pokręcić się z ziomkami w okolicy trzepaka.

A przeróżne Mety, Sety i Śledziki, otwarte do wczesnych godzin porannych, wykorzystując PRLowski alkosentyment, kuszą tanią wódą i piwem za czwóraka. Człowiek, który nieopatrznie nie był na tyle zaorany w piątek piąteczek piątunio (lub jak kto woli sobotunię rano) aby oddalić się wraz z pierwszymi promieniami słońca na zasłużony wypoczynek, przepuszcza nad ranem ostatnie drobne na kielona cytrynówki bądź korpolagera na dobicie, a później żałuje, że te drobne mu wtedy jeszcze zostały. Na tym ogólnym sentymentalno-PRLowsko-alkoholowym trendzie postanowił zarobić również mój ulubiony "browar regionalny" czyli Czarny Kot (znany niektórym z bardziej bosko-alkoholowej nazwy - DIONIZOS).

Na Czarne/Rude/Białe Koty z Dionizosa dałem się nabrać raz. Rudy był jeszcze wypijalny, ale pozostałe to totalny syf z gilem i kartonem. Na szczęście było to przeżycie tak traumatyczne, że wyparłem wszelkie wrażenia smakowe poza wiadomością, żeby więcej się do nich nie zbliżać. Swoją drogą łódzka hipsterbaza zapija się tym hipsterlagerem (i hipsterschwarzbierem) na potęgę - gdy zapytałem kiedyś właścicieli popularnego w Łodzi "Niebostanu", czemu skoro są tak offowi nie mają Pinty czy AleBrowaru (tak, kiedyś Pinta i AleBrowar były offowe ;)), usłyszałem, że to jakieś dziwne wynalazki są, nie będzie schodzić. A Perełka i Koty to jest dopiero browar. I nie miałem więcej argumentów...

Gdy zobaczyłem na półce wynalazek Czarnego Kota pod nazwą Pan Tu Nie Stał, ociekający PRLem, jadący na popularności ulokowanego w Łodzi  sklepu z ogólnoPRLowym koszulkoczapkostafem, już wiedziałem, że stali bywalcy najbardziej offowych knajp najbardziej offowego miasta w Polsce obsrają się z radości, gdy tylko będą mogli ten postPRLowy artefakt nabyć. I nie myliłem się, ledwo załapałem się na butelkę w sklepie osiedlowym, bo ekipa w kolejce przede mną nabyła od razu trzy.


Uzbrojony zatem w najbardziej offowe szkło w swojej kolekcji, przystąpiłem do wyczekiwanej, potencjalnie urywającej dupsko degustacji.

Nie no trzeba przyznać, piana chwilę wytrzymała. Mniej więcej tyle co komunistyczna gospodarka w starciu z wolnym rynkiem. Kolor przepięknie miodowy, niczym zebrany z pasieki przez rumianą wiejską dziewczynę z klasy robotniczej w piękny letni poranek (czy kiedy tam się zbiera miód z pasiek). Zmętnienia brak.

I to tyle pozytywów. Na początku było jeszcze w miarę neutralnie. Gdy było zimne było nawet bezsmakowe. Późniejsze picie to siermięga, metaliczność przypominająca w smaku koksownik ze stanu wojennego i karton bardziej intensywny niż z kartki, na której to "cudo" stało do zdjęcia.

A przepraszam, jeszcze z pozytywów: butelka po zdjęciu gazety (która służy za niezłą podkładkę pod całość) jest goła jak większość obywateli w PRLu - spokojnie można wylać zawartość, umyć butelkę i butelkować swoje własne domowe.

Ocena: 1/5

Ostrzegam, przestrzegam, za żadne skarby tego nie kupujcie. Jak chcecie powspominać PRL to wywalcie wszystko z kuchni, kupcie skrzynkę octu i ustawcie sobie na półkach - gwarantuję, że będziecie się lepiej bawić. Za takie piwa powinno się batożyć ludzi czytając im dzieła myślicieli komunizmu i każąc wąchać mokry karton żeby wiedzieli jak ma NIE pachnieć piwo. I jak by to ujął mój ulubiony growy blogger "Powinni zapier***ać na galerach" za dopuszczenie tego czegoś do obiegu sklepowego... a nie poczekajcie, ktoś tam u nich już na stronie na galerze zapier***a.

Ale co ja tam wiem. Kolejna warka Kotów/Panów Tu Nie Stojących/Czy Innych Bernardów rozejdzie się pewnie jak zwykle wspaniale, a hipsteriada będzie się zachwycać tym, jakie to wspaniałe offowe piwo z małego rzemieślniczego browaru ;)

poniedziałek, 29 września 2014

Berserker i Rocknrolla czyli świnki dwie na premierze Browaru Kingpin

W Warszawie na premierach piwnych pojawiam się mocno sporadycznie. W celach firmowych  w stolicy jestem dość często, ale jakoś nie mam ostrego parcia, żeby zostawać tam dłużej niż absolutnie muszę. Przed zmierzchem raczej się ewakuuję, więc i nie ma przeważnie czasu na spróbowanie nowych piw. I nie chodzi wcale o to, że w każdym kiosku można kupić miesięcznik "Nasza Legia" - gołą babę to od razu każą na witrynie zasłaniać, a takie zgorszenie leży i nikt się tego nie wstydzi ;) Jakoś po prostu przed naszym narodowym centrum słoikarstwa bronię się rękami i nogami.

W tym odczuciu jestem dość odosobniony wśród moich, kiedyś łódzkich znajomych, więc zdarza się, że na pewnych imprezach muszę w Wawce się pojawić. Tydzień temu padło na urodziny kumpla, a że miał chłopak akurat ćwierćwiecze to trzeba było się stawić. Po dość mało epickich przygodach na autostradzie i piwie na starter, ekipa skierowała się w celu dalszej konsumpcji do jednej z Mekk warszawskiego nadrzecznego hipsterstwa czyli Tematu Rzeki.



No k*** nie zrozumiem chyba nigdy siedzenia na paletach lub piasku i bycia wypizganym nad Wisłą w celu popijania Perełki, Łomży czy innego hipsterlagera, jakkolwiek by ten cholerny most nie był epicko podświetlony. Na szczęście Thor, patrząc na moją mizerię i siedzenie o suchym pysku, zesłał upragniony deszcz, który już lekko podimprezowaną ekipę wygnał w poszukiwaniu najemnych rydwanów z napisem TAXI, jadących w stronę lokalizacji w centrum. I tym sposobem, narażając się również na gniew organizatora, wymknąłem się na chwilę ("Eeeeeej, to jedźcie na Żurawią, ja zaraz wracam.") do Kufli i Kapsli na premierę Browaru Kingpin.



Browar został założony przez znanego z Piwnego Garażu Michała Kopika, a że chłop w branży piwnej już dość długo siedzi, można było się spodziewać co najmniej przyzwoitych efektów jego pracy. Gdy dotarłem na miejsce impreza trwała już na całego - świniaki lały się strumieniami z kilku kranów, a i innych nowości nie brakowało. Przy okazji premiera na full profesce - koszulki, wafle i ogólny Kingpinowy branding.

Akurat będąc w Warszawie mam przeważnie okazję napić się nowości z Artezana, bo do Łodzi docierają niezwykle rzadko, ale żeby nie zaburzać sobie bardziej wrażeń smakowych, postanowiłem zacząć od świnek dwóch. Na pierwszy ogień poszedł Kingpinowy American Pale Ale.

Rocknrolla to APA uwarzony z dodatkiem skórki gorzkiej pomarańczy i werbeny cytrynowej. Ma to dodawać jeszcze większego rockowo-cytrusowego kopa. I pojęcia nie mam jak smakuje werbena cytrynowa ("Świerzop? Co to jest k*** świerzop?"), ale całość robi robotę. Wypijając jedną małą Rockenrollę dostajemy w aromacie cytrusowego kopa (kopika?), który jest powtórzony w solidnej cytrusowo-ziołowej goryczce. Jeżeli przyczepić się do czegoś szczególnie, to może i faktycznie wyłazi po ogrzaniu nieco siary, ale zauważyłem to dopiero pijąc w tym tygodniu wersję butelkową. I naczytaniu się w necie jaka to fatalna kanalizacja i że Michał to dupa, a nie sensoryk ;]

Zgodnie ze sztuką, na drugą nóżkę poszła bardziej mroczna gotycko-celtycka wersja AIPA, czyli Berserker Black IPA. Sama nazwa sroga, ale oprócz ciemnych słodów i dużej ilości heavymetalowego mroku w zasypie, jest tam również użyta skórka słodkiej pomarańczy oraz jaśmin. Czyli jak by to powiedział Entombed: styl - „brutal vegetarian”, czyli trochę łagodnie i trochę też brutalnie... W myśl maksymy – „ciastka robi się ze słodkiego, ale ostrym nożem” ;)

Dlatego wziąłem wersję z pompy, co miało brutala jeszcze nieco zmiękczyć. I faktycznie wyszedł taki twardziel mięciutki jak kaczuszka - z jednej  piwny strony mrok i konkretna ziołowa goryczka, a z drugiej kwiatowy aromat z odrobiną cytrusów i całość złagodzona oleistą gładkością. Siary tutaj nie wyczułem, całość jest dobrze zrównoważona i jeżeli by zamknąć oczy to spokojnie można by powiedzieć, że jest to zwykłe AIPA - czyli tak jak przy BIPA powinno być.

Kingpin moim zdaniem zaliczył udany debiut - dwa bardzo dobre piwa, nad którymi jeżeli jeszcze popracować będą jednymi z lepszych w swoich stylach na polskim rynku. Jeżeli faktycznie część butelek było zakażonych, jak wieść gminna niesie, to faktycznie podwójna siara. Niemniej jednak, warto zdecydowanie spróbować, a jeżeli przeraża was potencjalna kanalizacja, to wstrzymajcie się do drugiej warki, która już niebawem wjedzie do sklepów.

piątek, 22 sierpnia 2014

Browar Księży Młyn rozpoczyna warzenie

Nowe browary restauracyjne rosną jak grzyby po deszczu. Tym razem grzyby rosną w Łodzi (znanej niektórym jako Miasto Łódź). Zlokalizowana w pofabrykanckich wnętrzach Restauracja Gronowalski lub jak kto woli Buddha Pub, uruchamia swój autorski browar restauracyjny (a i podobno rzemieślniczy).

Browar Księży Młyn | Logo


Za warzenie będzie odpowiedzialny Damian Bińkiewicz, piwowar domowy, współpracujący już wcześniej z Browarem Staromiejskim Jan Olbracht z Torunia. Warzelnia produkcji MiniBrowary.pl z Piotrkowa Trybunalskiego, czyli znany już Damianowi sprzęt, na którym pracował w Olbrachcie. Wybicie 5 hekto, pojemność leżaków w sumie 80 hekto.

Browar Księży Młyn | Warzelnia


Pierwsze warzenie odbędzie się 27 sierpnia. Na początek browar zaczyna od restauracyjnego standardu: jasny dolniak, pszenica oraz schwarzbier, ale nie wykluczają bardziej fikuśnych wypustów (czytaj chmielonych po amerykańsku).

Premiera browaru 27 września. Pracujemy w okolicy, więc nie omieszkamy zawitać ;) Żarcie, pomimo czasu oczekiwania, mają świetne (mmmmmm golonka!), mamy nadzieję, że i piwo będzie trzymać poziom.

Browar Księży Młyn | Ogródek


Fejsbunie browaru i restauracji znajdziecie tutaj:
www.facebook.com/browarksiezymlyn
www.facebook.com/BuddhaPub

Oraz kilka obrandowanych słitfoci sprzętu ;)

Browar Księży Młyn | Warzelnia

































Browar Księży Młyn | Tanki Fermentory

piątek, 18 lipca 2014

Call me Simon od Browaru Pinta i Simona Martina

Call me Simon
Piwo w stylu Imperial Irish Red Ale, górnej fermentacji, pasteryzowane.
Producent: Browar Pinta (Browar na Jurze)
Ekstrakt 19,1°, alk. 6,9% obj., IBU 78
Cena: 8,40 zł (Piwne Rozmaitości, Łódź)
Skład: woda, słody Weyermann®: pale  ale, wiedeński, Caramunich® Typ III, melanoidynowy, żytni; palony jęczmień, ekstrakt słodowy jasny; chmiele: Columbus, Amarillo®, Mosaic™; drożdże Fermentis S-04.

ŁAMIĄCA WIADOMOŚĆ - Pinta wreszcie zeszła na psy i stała się Pudelkiem wśród browarów. Warzą piwa z wątpliwej klasy piwnymi celebrytami z zagranicy, tylko dlatego że są z zagranicy (wątpliwej klasy celebryci, nie Pinta), a potem upychają Sajmony w miejsce zasłużonych rodzimych ekspertów do paneli sędziowskich w Żywcu. Sodoma i Gomora w czystej postaci. Podobno na Birofiliach 2014 z nieba biły gromy, żaby padały kilogramami, a szarańcza pustoszyła okolicę. Pośród tych plag płakały dzieci, zawodziły kobiety, muczała rogacizna, a starcy rwali ostatnie siwe włosy z głów. Tak gdzieś słyszałem. Chyba.

Żeby jeszcze bardziej przypodobać się gawiedzi, browar planuje ponoć wypuścić cover Call Me Maybe (Pinta feat. Simon Martin). Niestety na zdjęciu z planu nie widać żeby gościnny udział w klipie wzięły udział cheerleaderki z Miami Dolphins. Szkoda ;)

Call me Simon | Pinta
źródło: Browar Pinta; wersja zdjęcia z podłożonymi napisami, bez linii melodycznej





Niezrażony tymi skandalicznymi i częściowo wyssanymi z palca newsami, przystąpiłem do oklepanej degustacji.

Call me Simon | Pinta | butelka

Ciemno-rubinowe refleksy walijskiego smoka giną w dość nieprzejrzystym i ciemnym jak na red ale'a piwie. Piana skromna, ale drobnopęcherzykowa i przyzwoicie krążkuje na szkle. Pomimo chmielenia po amerykańsku czuć tutaj głównie słodowość, paloność oraz chlebek. Później dochodzi jeszcze Amarillo (chyba się ostatnio wyczuliłem na ten chmiel po Żytorillo), czyli cytrusowo-przyprawowy z owocami i trawiastością pozostałych chmieli. W smaku podobnie, dominują słody, do tego palony jęczmień poparty solidną, ale niezbyt oszałamiającą goryczką. Jak na 19tkę pije się dość lekko i pomimo oleistości, Call me Simon nie zapycha i nie męczy. Nie jest może wybitnie i oszałamiająco, ale jest za to bardzo smacznie i pijalnie.

Ocena: 4/5

Jak dla mnie, jeżeli Pinta będzie robiła smaczne piwa, mogą je warzyć nawet z reaktywowanym Ich Troje (może jakiś trippelek?), misiem z Krupówek, czy zespołem śpiewaczy "Jarzębina" ("Koko Koko Pinta Spoko"?). Jeżeli piwo samo w sobie się broni, to właściwie po co się spinać nad tym, kogo nazwisko wrzucają na etykietę i z kim trzaskają sobie słitfocie na Fejsbunia? Simon wygląda na fajnego i pozytywnego gościa, co do promowania piwa wśród ludu nadaje się lepiej niż bardzo poważny i niezwykle szacowny sensoryczny ekspert, z odrobinę zbyt ekstremalnym dupościskiem. Ale co my tam wiemy, my tu tylko sprzątamy.

P.S. Lane przy finale Mundialu 2014 z pompy w Piwotece Narodowej, również smakowało bardzo dobrze, a na dodatek nabrało bardzo przyjemnej gładkości i betonowej wręcz piany. Także jeżeli znajdziecie wersję pompowaną, mocno sugerujemy spróbować.

poniedziałek, 7 lipca 2014

Hop Sasa z AleBrowaru

Hop Sasa
Piwo w stylu Polskie IPA, górnej fermentacji, single hop, niepasteryzowane.
Producent: AleBrowar (Browar Gościszewo)
Ekstrakt 14%, alk. 5% obj., IBU 60
Cena: 6,40 zł (Piwne Rozmaitości, Łódź)
Skład: woda, słody: pilzneński, pszeniczny, wiedeński, Carapils; chmiel Iunga; drożdże US 05.

Do polskich chmieli podchodziły już różne browary: kolaboranci z Widawy wypuścili Misia (ostatnio nawet w wersji afropolskiej), z Olimpu polski chmiel wykradał Prometeusz, a Kormoran uraczył nas już trzema Plonami (Ziemi Olsztyńskiej). Eksperymenty górnofermentacyjne z rodzimymi chmielami wychodziły różnie, czasem lepiej, czasem gorzej. Ale nie oszukujmy się - poza potężną goryczką raczej nikomu się z naszej zieleniny fajerwerków jeszcze nie udało wyciągnąć.

Dlatego na zapowiedź Hop Sasy z AleBrowaru zareagowałem dość "meeeeh, kolejne PIPA". W podniesieniu mojego poziomu ekscytacji nie pomogła nawet świetna jak zwykle AleBrowarowa etykieta. Zastanawiają mnie natomiast kłęby gazów wydobywające się spod spódnicy starszej pani - rozumiem, że w tym wieku nie wszystko trzyma jak powinno, ale żeby aż tak?

Hop Sasa | AleBrowar | butelka

Hop Sasa jest jasna, gdyby nie lekka opalizacja, mogłaby zostać wzięta za dobrego pilsa za 3zł. Piana zacna, do końca konsumpcji oblepia szkło niczym piękna koniakowska koronka. Piwo jest nieco słodkawe z dobrze kontrującą, wyraźną, ale niezalegającą goryczką. Mocno wyczuwalna zarówno w zapachu jak i smaku jest poziomka / truskawka połączona z kwiatowością - zastanawiam się czy jest to kwestia iungi, czy np. uciekła im temperatura fermentacji (przypomina mi pierwszą warkę Kejtra i Sherpę z Permona). Jako całokształt Babcia-Chmura robi się odrobinę męcząca pod koniec.

Ocena: 3,75/5

Bardzo dobrze, trzy PLUS (taki trochę większy plus). Coś tam pachnie, jest smacznie, goryczka jest ok i nie zalega, ale to nadal nie jest nic urywającego. I prawdopodobnie nie ma to być nic urywającego. Iunga to bardzo wdzięczny chmiel, Michał S. sypnął go jak zwykle szczodrze, ale czy zawojujemy nim świat? Przypuszczam, że wątpię. Jeżeli odczuwacie potrzebę patriotycznego wsparcia chmielu z Lubelszczyzny, albo po prostu zżera Was ciekawość to warto spróbować. Ja natomiast czekam, aż ktoś zrobi porządnego polskiego ale'a za 3zł ;)

wtorek, 1 lipca 2014

Fuller's Griffin Brewery czyli garść londyńskich klasyków

W zeszłym roku w Żabkach i Fresh Marketach zaczęły pojawiać się coraz to nowe piwa "regionalne". Nie były to już tylko "regionalnie bączkowe" Zacne z Van Pura, ale również np. piwa z Browaru Fortuna. Pod koniec roku (zdaje się, że w listopadzie) sieć poszła o krok dalej i wprowadziła w ramach promocji "Festiwal Piw" kilka popularnych europejskich marek: Palm, Bitburger, San Miguel, czy Fuller's. I z tego co wiem, nieźle się wkopali z ilością zamówionego piwa, zwłaszcza Fuller'sa, bo angielskie piwa za 7-8zł nie są niestety tak pożądane przez statystycznego klienta ich sklepów jak myśleli. Ja natomiast, jako nie do końca statystyczny klient, mogę dzięki temu praktycznie w każdej Żabce za rogiem zakupić bittera czy angielską wersję IPA :) Dodatkowo robiąc zakupy w Almie znalazłem kolejne trzy piwa z Londyńskiego browaru, nadarzyła się więc znakomita okazja by przyjrzeć się dość powszechnie dostępnym w Polsce piwom Fuller'sa (lub jak kto woli Fuller Smith & Turner).


Historia warzenia piwa w obecnej lokalizacji browaru spod znaku gryfa, sięga aż 350 lat wstecz, do czasów Olivera Cromwella. W 1816 roku, ówczesny właściciel, Douglas Thompson, przejął obowiązującą do dzisiaj nazwę Griffin's Brewery od upadającego browaru Meux & Reid zlokalizowanego w londyńskim City. Po kilkunastu latach, gdy interes przestał się kręcić, Douglas i Henry Thomson oraz Philip Wood postanowili poszukać jelenia, który by im się trochę do działalności dorzucił i w 1829 roku zaprosili do współpracy Johna Fullera. Partnerstwo nie przetrwało długo, bo już w 1841 roku Douglas Thomson postanowił nawiać do Francji. Źródła nie podają, czy nawiał z częścią kasy, ale z drugiej strony po co uciekać do Francji, jeśli nie w celu ukrycia się przed wierzycielami.

źródło: fullers.co.uk
Gdy w 1845 stało się jasnym, że prowadzenie tej wielkości browaru bez doświadczonej kadry jest skazane na porażkę, syn Johna Fullera - John Bird Fuller, dogadał się z Henrym Smithem i jego szwagrem Johnem Turnerem, którzy w branży piwowarskiej pracowali już od kilkunastu lat. Panowie wspólnie założyli znane do dzisiaj Fuller Smith & Turner. Firma w 1929 została przekształcona w spółkę z ograniczoną odpowiedzialnością, ale potomkowie nadal mają duży udział w zarządzaniu firmą. Chwalą się zresztą "niezależnością" i "rodzinnością" swojego przedsięwzięcia ('independent family brewers') nawet w logo firmy. Obecnie spółka to już nie tylko warzenie piwa, firma posiada również sieć własnych pubów i hoteli.

Przez wiele lat piwa z browaru były wielokrotnie nagradzane na przeróżnych konkursach. Ale jak wygrywa się w dzisiejszych czasach wszyscy wiedzą - niektóre browary nawet przyznają sobie same nagrody w zawodach organizowanych specjalnie dla siebie ;) Postanowiliśmy więc przetestować kilka piw Fuller'sa organoleptycznie.


Fuller's London Pride
Ekstrakt 11,75%, alk. 4,7% obj.
Cena: 6,99 zł (Żabka/Fresh Market)

Jeden z flagowych (obok Fuller's ESB) produktów browaru z Chiswick. W wersji na Anglię lanej z cask'a ma 4,1% woltażu, wersja eksportowa jest odrobinę mocniejsza. Dedykowany kapsel, świetna (jak z resztą i wszystkie pozostałe) butelka. Po nalaniu bursztynowe, piana opada dość szybko praktycznie do zera. Pachnie słodowo, do tego karmel z odrobiną owoców i ziołowy chmiel. Aromat nie powala może, ale to w końcu nie Ameryka. W smaku bardzo gładkie, wyraźna goryczka idealnie zbalansowana przez karmelowość słodów. Średnie wysycenie, ekstremalnie pijalne, można by wychylić duszkiem.


Fuller's India Pale Ale
alk. 5,3% obj.
Cena: 9,90 zł (Alma Market)

Dla większości polskiej piwnej rewolucji tradycyjne angielskie IPA to nuda potworna - takie trochę słodowe, trochę chmielowe, ale gdzie mu do IPA zza oceanu. Jest to jednak tradycyjny smak, który każdy piwosz powinien znać. I w przypadku IPA z Chiswick nie jest inaczej - jest do bólu klasycznie. Zarówno w zapachu jak i w smaku przyjemnie słodowe z karmelowymi akcentami, przełamane odrobiną owocowości (odrobiną, to nie AIPA) oraz ziołowym chmielem. Bardzo zbalansowane i sesyjne piwo. Smaczne, ale nie spodziewajcie się, że wystrzeli Was ono w kosmos (czy chociażby do Indii).


Fuller's Bengal Lancer
alk. 5,3% obj.
Cena: 7,99 zł (Żabka/Fresh Market)

Oryginalnie wypuszczony w 2009 na rynek szwedzki jako refermentowana w butelce wersja Fuller's India Pale Ale, został niewiele później na stałe włączony do oferty browaru jako Bengal Lancer. Nazwa na cześć formacji kawaleryjskiej Bengalskich lansjerów, która przez 150 lat zdążyła się przewinąć w różnych konfliktach zbrojnych od Pekinu na wschodzie aż do Włoch na zachodzie (pod koniec II Wojny Światowej przesiadając się na czołgi). Piwo w smaku bardzo zbliżone do nierefermentowanej wersji, jest bardziej rześkie i lekkie. Trzeba uważać, żeby Lansjer nie wypalił do Was z kapsla - dwa razy już mi się to zdarzyło.


Fuller's London Porter
alk. 5.4% obj.
Cena: 9,90 zł (Alma Market)

Śmiało można by powiedzieć, że to ikona stylu - 100/100 za stajl i 5 miejsce w kategorii porterów na ratebeer.com robi wrażenie. A do tego może się pochwalić tytułem najlepszego portera na świecie w konkursie World Beer Awards 2007. I faktycznie jest bardzo porterowo - pachnie wyraziście kawą, kakao i palonym słodem. Po kilku łykach dochodzi do tego posmak toffi oraz orzechowość i dość wyraźna, ale stonowana goryczka. Całość idąca w stronę wytrawności, średnie wysycenie, mocno pijalne. Jest bardzo dobrze, a obstawiam, że jeżeli ktoś trafiłby je z pompy, będzie jeszcze lepiej.


Fuller's Honey Dew
alk. 5% obj.
Cena: 9,90 zł (Alma Market)

Fanem piw miodowych zasadniczo nie jestem, ale na potrzeby degustacji jedno z półki wziąłem. W odróżnieniu od naszych miodowych lagerów, jest to piwo górnej fermentacji. Jeżeli ktoś się takimi rzeczami jara to Honey Dew spełnia brytyjskie normy bycia "organic" (produkowane z dodatkiem naturalnego miodu), czyli można przyjąć, że piwo prawie robione przez pszczoły ;)
W aromacie głównie miód, przypominający nieco utlenione piwo, natomiast w porównaniu z rodzimymi ulepkami zaskakująco lekki w smaku i całość balansuje przyzwoita jak na piwo miodowe goryczka. Daje radę, ale raczej do wypicia jako ciekawostka.

Czy po piwa z Chiswick warto sięgnąć? To zależy - jeżeli zapijacie się tylko nowofalowymi, mocno chmielonymi po amerykańsku IPAmi, a angielskie ale'e to dla Was nuda, to i piwa Fuller's możecie sobie spokojnie odpuścić. Jeśli natomiast po niedawnym lądowaniu Anglików w Lidlu doszliście do wniosku, że czegoś z Wysp chętnie byście jeszcze spróbowali, to zdecydowanie polecam sięgnąć po Dumę Londynu w okolicznej Żabce czy Londyńskiego Portera w Almie.

 
Blog jest wyłącznie dla osób pełnoletnich. Czy masz skończone 18 lat?

TAK NIE
Oceń blog