czwartek, 4 lipca 2013

Koncert Iron Maiden w Łodzi (03.07.2013)

Gryglas

Pisałem już jakiś czas temu przy okazji recenzji Troopera, że się wybieramy się z Jacem na koncert Ironów w Łodzi. Z uwagi na to, że i Piwoteka Narodowa i Eclipse Inn organizowały przed koncertem spotkania, postanowiliśmy zrezygnować tym razem ze standardowego przedkoncertowy startera (czyli FIFA i piwo) i poszlajać się trochę po Piotrkowskiej, zobaczyć co się przed koncertem dzieje. Dzień urlopu musiał zostać w końcu jakoś spożytkowany ;)

Piwo Trooper | Iron Maiden | Bilety

Żar lejący się z nieba, skutecznie zniechęcił nas do zabierania zestawu Ironowego z Miedzianą Dziewicą, piwo byłoby ciepłe po 15 minutach. Wpadliśmy więc na pomysł, że skoro i tak idziemy do Elcipse'a i Piwoteki zaopatrzymy się w Troopera na mieście. Za kubek i coaster jeszcze raz dziękuję koleżance, która ściągnęła mi je z Download Festivalu, tym razem nie użyłem ;)

Zanim jeszcze dojechaliśmy na piwo, naszła nas chęć na kebaba. Niestety, kilka miesięcy temu najlepsza kebabownia w Łodzi czyli Istambuł na Piotrkowskiej 88, przekształciła się w wykwintną restaurację indyjską, ku naszemu ogromnemu smutkowi ("Wielkieś mi uczyniła pustki w domu moim..."). Nie to żebyśmy nie lubili indyjskiego, ale jednak nie był to przeciętny kebab, był najlepszy. Testowaliśmy też inne, ale to nigdy nie było to samo.

Z sentymentu postanowiliśmy jednak wejść zobaczyć, czy może nie zrobią nam kebaba (bo chodziły słuchy, że robią w kuchni na zapleczu). I tu pierwsze miłe zaskoczenie dnia - kebaby wróciły :) Także nawet się nie zastanawiając, wzięliśmy tradycyjną baraninkę w tortilli na ostro... i Lecha. Nie mamy nic na swoją obronę, ale w takim upale wszedł zimny Lech jak... i tutaj powstrzymam się od wszelkich aluzji do zimnych Lechów ;) Dało się wypić bez bólu.


Posileni i podbudowani perspektywą przyszłych poimprezowych istambulskich kebabów, postanowiliśmy zahaczyć o Eclipse Inn, który znajduje się kilka bram dalej (Piotrkowska 80). Eclipse zorganizował meet up od godziny 14:00, więc gdy dodarliśmy na miejsce koło 17:00, można już tam było spotkać dość dużo ludzi w koszulkach Ironów.


W środku nie było jakoś przesadnie dużo ludzi, z głośniczków leciała oczywiście gwiazda wieczoru. Byliśmy bardzo miło zaskoczeni, bo okazało się, że zostały jeszcze resztki Troopera, pomimo wszędzie stojących osuszonych butelek. Jedna z ekip zebrała chyba około 20-25 pustych butelek na swoim stoliku... Rozumiem uwielbienie dla zespołu, ale są tutaj też inne smaczne rzeczy ;)


Miło ze strony obsługi Eclipse'a, że można było sobie zarezerwować Troopera w lodówce i nie nosić bez sensu w tym upale. A że już byliśmy przy barze, postanowiliśmy wziąć coś na miejscu. Na kranach były zdaje się Guinness, Kasztelan, Bishops Finger, Cornelius Grapefruitowy, B-Day (o dziwo się jeszcze uchowała beczka), Ortodox Stout i American Wheat (zakładam, że to Hey Now) z Pracowni Piwa.


Jaco wziął Ortodoxa, ja skusiłem się na Hey Now. Ortodox jak to Ortodox, oczywiście Jaco nie omieszkał ponarzekać ("Pakują teraz ten amerykański chmiel do wszystkiego."). Hey Now trochę wodnity, też z ameryką, ale w sumie pije się go przyjemnie, jest odświeżający i nie męczy, a w taki upalny dzień to zdecydowana zaleta.


Po tym jak pokonał nas dość sromotnie flipper, który stoi przy barze, zauważyliśmy, że można sobie wypożyczyć Carcassonne. Na ostatnim wypadzie w góry mocno się wciągnęliśmy, więc uznaliśmy, że nie ma co siedzieć po próżnicy i zagramy. Co prawda inni patrzyli się na nas co najmniej dziwnie, ale zamiast układać koleje butelki po Trooperze w fantazyjne kompozycje, można było zrobić coś bardziej konstruktywnego. Rozgrywka była wyrównana, Jaco wygrał dzięki zablokowaniu mi jednego solidnie rozrastającego się miasta. I temu, że skończył mi się w pewnym momencie stół. Jeżeli macie okazję pograć, Carcassonne do piwa jest świetne.


Szkło opróżniliśmy się akurat gdy skończyły nam się też elementy planszy, więc postanowiliśmy zmienić lokal  i przejść się do Piwoteki Narodowej. Daleko nie mieliśmy, bo z jednego lokalu do drugiego jest może dobre 300-400 metrów.


W Piwotece o dziwo było dość mało ludzi, pewnie dlatego, że było już dość późno. Przy barze spotkaliśmy Marka Putę, który też już zbierał się na koncert. Na kranach wybór był niezły, a my jeszcze mieliśmy zniżkę na pierwsze piwo - duże w cenie małego po okazaniu biletów na koncert. Miło ze strony Piwoteki ;)


Na Hardcore IPA przy tym upale się nie odważyłem i wziąłem Blanche de Namur. Dziewczyna, która stała za mną, nie była oględnie mówiąc zachwycona, gdy okazało się, że po nalaniu mojego skończyła się beczka ;) Jaco stał, stał, wybierał... i wziął w końcu Atak Chmielu (nie to żeby wcześniej narzekał, że do wszystkiego pakują teraz amerykańskie chmiele). Blanche jak zwykle świetne, a na ten upał po prostu boskie. Atak Chmielu jak to Atak Chmielu, też nie ma na co narzekać.

Czas nas gonił, Wimbledon na telebimie jak zwykle nas nie wciągnął (podziwiam pasjonatów - 3 godziny oglądać dwóch facetów z rakietami obcierających się frotką na ręku), wzięliśmy zatem jeszcze po jednym piwie na drogę w Piwotece (ja Ortodoxa, Jaco Rycerza z Gościszewa) i odbierając z eclipse'owej lodówki nasze Troopery wyruszyliśmy na piechotę do Atlas Areny. Wstyd się przyznać, zapomnieliśmy napić się Miedzianej Dziewicy.

Zanim otworzyliśmy Troopery, były już oczywiście, lekko rzecz ujmując, nie pierwszej chłodności. Ale cóż, zakupiliśmy to się przemęczymy. I ponownie nasuwa mi się refleksja - nie ma się poważnie czym zachwycać w tym piwie! Poprawny ale z Eddiem na etykiecie, ale piwo samo w sobie jest średnie. Wypić można, ale 12-15 zł za butelkę to lekka przesada.

Jeszcze tylko kilka sweetfoci z Trooperem w różnych okolicznościach retkińskiej przyrody i udaliśmy się pod Arenę.

Piwo Trooper | Iron Maiden | Koncert

Piwo Trooper | Iron Maiden | Koncert

Ku naszemu zaskoczeniu, długo nie czekaliśmy na wejście. Może dlatego, że wszyscy już przyszli przed nami ;)


Zaprawieni w koncertowych bojach, dopchnęliśmy się tak blisko, jak tylko się dało, czyli pod barierki przy Golden Circle. I zaczęła się dziać magia...






Co tu będę dużo pisał - NIE BYLIŚCIE, ŻAŁUJCIE! Iron Maiden jak zawsze w formie. Można narzekać na kiepskie nagłośnienie, ale po co? Cały show, który robią, jest świetny. Dekoracje zmieniają się co chwila, Eddie przywdziewa nowe wcielenia częściej niż Justin Bibber przebiera się podczas koncertu. Do tego ognie, wybuchy i lasery :) Zabrakło co prawda przy Aces High latającego Spitfire'a, który pojawił się np. podczas Download Festival, ale i tak było pierwsza klasa :) Jedna z rzeczy, którą trzeba zrobić przed śmiercią zaliczona!

Wracając do domu w myśl zasady pana Słowika z wiersza Juliana Tuwima ("Wybacz moje złoto, ale wieczór taki piękny, że szedłem piechotą"), weszliśmy po drodze jeszcze uzupełnić płyny na stację benzynową. I o dziwo, wzięliśmy... pedlera radelera. I o dziwo, jako odświeżający napój typu oranżadka, Radler Warki sprawdził się świetnie. Równie dobrze, do zapiekanki na BP, sprawdziło się Łomża Lemonowe - trochę bardziej wyrazista cytrusowość, chyba podchodząca już pod chemiczną, ale nadal było ok. Pić raczej codziennie nie zamierzamy, ale jako dwuprocentowe orzeźwiacze na upały, dają radę.

Warka Radler


Podsumowując, bardzo udany koncert z udanymi degustacjami. Szkoda tylko, że Iron Maiden nie pokusiło się o przywiezienie Troopera do Atlas Areny, fani byliby jeszcze bardziej zachwyceni. Również szkoda, że ani w Piwotece ani w Eclipsie nie było lanego Troopera.

Mam nadzieję, że na kolejny koncert w Łodzi nie będzie trzeba czekać kolejne 30 lat. Bo wtedy to już chyba tylko prawdziwy Life After Death Tour ;) UP THE IRONS! \m/

1 komentarze:

  1. Koncert był świetny. Nie żałuję ani złotówki, którą wydałem na bilet:D

    OdpowiedzUsuń

 
Blog jest wyłącznie dla osób pełnoletnich. Czy masz skończone 18 lat?

TAK NIE
Oceń blog